Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Władza bez wstydu

Prof. Mikołejko o tym, dlaczego jedna Polska wstydzi się drugiej

Prof. Zbigniew Mikołejko, historyk i filozof religii Prof. Zbigniew Mikołejko, historyk i filozof religii Leszek Zych / Polityka
Rozmowa z prof. Zbigniewem Mikołejko, historykiem i filozofem religii, o braku przyzwoitości i bierności Polaków, oraz o tym, że bez biedy nie ma buntu.
„Dziwię się tym członkom PiS, którzy są na pozór przyzwoitymi ludźmi i dobrze wiedzą, że coś jest głęboko nie tak. Nie mam pojęcia, jak oni mogą patrzeć w lustro. W tym właśnie manifestuje się bezwstyd”.Mirosław Gryń/Polityka „Dziwię się tym członkom PiS, którzy są na pozór przyzwoitymi ludźmi i dobrze wiedzą, że coś jest głęboko nie tak. Nie mam pojęcia, jak oni mogą patrzeć w lustro. W tym właśnie manifestuje się bezwstyd”.

Artykuł w wersji audio

[Tekst został opublikowany w POLITYCE 22 marca 2016 roku.]

Joanna Podgórska: – Podobno w Polsce czuć już zapach prochu. Mówi się, że za chwilę zamiast obelg polecą kamienie, że może polać się krew. Przesada?
Prof. Zbigniew Mikołejko: – Jesteśmy tu skazani wyłącznie na intuicję, a ona podpowiada, że jest niebezpiecznie. Napięcie może wprawdzie zostać załagodzone, ale nie widzę ze strony władzy skłonności ku temu. Dlatego nie wykluczam, że obecny konflikt może eksplodować z zupełnie głupiego i błahego powodu. Władza i opozycja to zresztą niejedyne wielkie podmioty tej groźnej gry. Jest choćby i Kościół. Znamienne jednak, że nie wkracza na scenę, choć powinien. Wie zapewne, iż racja moralna i prawna jest po stronie Trybunału Konstytucyjnego i opozycji, ale z drugiej strony nazbyt mocno złączył swe interesy z PiS, w istocie stał się stroną w tym sporze. To bardzo niepokojące, bo nie ma potencjalnego arbitra w tym konflikcie.

To narastanie agresji trafnie ostatnio określiła prof. Jadwiga Staniszkis, która stwierdziła, że PiS „ośmieliło lumpiarstwo”, „porwało społeczny margines”, agresja znalazła racjonalizację. Najpierw dotyczyło to imigrantów, o których można mówić wszystko bez zahamowań, teraz także opozycji.
Powiem więcej, Jarosław Kaczyński zawarł sojusz z awanturnictwem wszelkiej maści, bo mu się to na razie opłaca. Nie wiadomo jednak, czy w końcu sam nie stanie się więźniem tych awanturników, bo oni nie znają przecież granic. Uśmiercenie zaś wszelkich autorytetów powoduje, że nie ma kto tej granicy postawić. Wszyscy zatem mówią, a nikt nie jest słuchany. Co się więc stanie, gdy np. uczestnicy Marszu Niepodległości przestaną kochać obecną władzę i na ulice, zamiast spokojnego KOD, wyjdzie 100 tys. roznamiętnionych młodych ludzi? Bo to nie jest żywioł, który da się utrzymać pod kontrolą. Już dziś są zresztą rozpanoszeni i wydaje się im, że wszystko wolno.

Środowisko kiboli zostało nominowane na „prawdziwych patriotów”, niemal reinkarnację żołnierzy wyklętych.
Ale to się może obrócić przeciwko PiS, jeśli kibole i inni awanturnicy poczują, że są traktowani instrumentalnie. Ochłapy emocjonalne, które im się rzuca, na razie wystarczają, ale na jak długo zaspokoją ich apetyty? Wątpię, by trwało to dłużej, bo mamy do czynienia z chmarą rwaczy – by użyć określenia z powieści Erenburga – czyli wyrostków, którzy korzystają z zamętu okołorewolucyjnego, żeby brać wszystko, co się da. Nie mają żadnych granic mentalnych, moralnych, intelektualnych.

W atmosferze agresji pogłębia się jeszcze przepaść między dwiema Polskami, o których pan od pewnego czasu mówi?
Ja właściwie mówię o dwóch cywilizacjach. Granica między nimi istniała „od zawsze”, ale zamazana. A teraz chyba stała się przepaścią. Dlatego, że jedna z tych cywilizacji ostatecznie nie dała się wpisać w opowieść drugiej.

Co to za cywilizacje?
Pierwsza jest związana z opowieścią szlachecko-inteligencką, z pięknie malowaną historią, która rozgrywa się na powierzchni, w wielkich patetycznych wydarzeniach. Do niej – już w czasach PRL – próbowano dołączyć coś, co jest dziedzictwem chłopa pańszczyźnianego, folwarcznego, przez stulecia pozbawionego świadomości tego, kim jest, jaka jest jego tożsamość.

Jak to się przekłada na dzisiejsze podziały? Przecież wieś popiera PiS, które posługuje się patriotyczną, nacjonalistyczną, „szlachecką” narracją.
Tak, ale to narracja niezwykle uproszczona, hasłowa. Ci ludzie wiedzą oczywiście, że są Polakami – ale za niewielką cenę. Nie kształtują tożsamości przez długą pracę intelektualną i emocjonalną, ale dostają gotowe, łatwe i użyteczne schematy, które działają niczym cepy. Dialektyka „Kordiana i chama”, dość u Kruczkowskiego wulgarna, wyraża jednak pewien dramat. Dramat niewysłowienia chłopskiego losu i szlachecko-inteligenckiego faryzeizmu. Te dwie Polski dzieli poczucie obcości. Nie chodzi tu o pochodzenie społeczne, bo w Polsce także inteligencja jest w dużym stopniu pochodzenia robotniczego i chłopskiego, ale o to, w jakiej się tkwi opowieści.

Za symbol tego podziału uznał pan zamianę zegara na krzyż w gabinecie premier Szydło. Dlaczego?
Bo oznacza, że te dwie ekipy żyją w innych czasowościach. Zegar symbolizuje czas linearny; jednokierunkowy czas zmiany i postępu, charakterystyczny dla cywilizacji pooświeceniowej, nastawionej na działanie praktyczne i realizację konkretnych celów. Cywilizacja natomiast, która dziś doszła do władzy, lepiej czuje się w czasowości nielinearnej, archaicznej u podstaw, która jest czasowością rytuału i mitu zorganizowanego wokół prostych symboli. Jarosław Kaczyński nieustannie wznieca ten rytualizm, na przykład poprzez smoleńskie „miesięcznice” czy marsze z pochodniami. Rytuał odsyła do mitu, nie angażując w nas tego, co rozumne, lecz to, co emocjonalne.

Socjologowie w Polsce zawsze lekceważyli coś, co można nazwać interesem emocjonalnym. A ogromne grupy, które wyniosły PiS do władzy, to właśnie środowiska emocjonalnego oburzenia i poczucia krzywdy, resentymentu. I to niezależnie od rzeczywistego statusu i doświadczanego losu. Decyduje tu gniew, który jest świetnym elementem napędowym wszelkich rewolucji. Peter Sloterdijk w książce „Gniew i czas” nazwał to bankami gniewu, które są gromadzone przez ideologów i przywódców, by uruchomić gwałtowną zmianę. Kaczyńskiemu udało się takie banki utworzyć i wykorzystać.

Do pańskiej metafory krzyża i zegara nawiązał ostatnio Krzysztof Mazur, szef prawicowego Klubu Jagiellońskiego, mówiąc, że krzyż bez zegara oznacza katolickie getto, ale zegar bez krzyża też jest bez sensu, bo gospodarka potrzebuje wspólnoty i celów wyższych.
To się zgadza. Ludzie potrzebują symbolicznego ładu, który ich niesie. To nie tak, że zegar nie symbolizuje żadnej wspólnoty, tylko rozsypkę. Organizuje on wspólnotowość postępu, pragmatyzmu. Krzyż natomiast – użyty w rytuale politycznym – buduje wspólnotę zastygniętą, skupioną na kultywowaniu mitycznych opowieści.

Gdy popatrzę na ludzi w typie Patryka Jakiego, wiceministra sprawiedliwości, to nie widzę kogoś zakorzenionego w micie, tylko cynicznego gracza, który bez wykształcenia prawniczego pozwala sobie sztorcować najwyższe autorytety w tej dziedzinie, bo mu się to opłaca.
Takich nigdy w polityce nie brakuje, w każdej frakcji. PiS jest przecież konglomeratem różnych sił: pobożnych starszych pań, małorolnych z Podkarpacia i Chicago, kiboli, drobnomieszczan z byle jaką edukacją; ludzi przegranych na różne sposoby, choćby tylko w wyobrażeniach własnych.

Ale przy wszystkim nastąpił też chyba zanik wstydu. Wszystko wolno: besztać autorytety, podejmować się zadań, nie mając do tego żadnych kompetencji. Nikt specjalnie nie ukrywa, że najbardziej liczy się lojalność partyjna. Co się stało?
To specyficzny model wolności. Jarosław Marek Rymkiewicz, nadworny poeta Kaczyńskiego, opowiada nam baśń o tym, że ścięty przez Batorego i Zamoyskiego warchoł Samuel Zborowski jest męczeńskim wyrazem wolności polskiego ducha i jego wzorem – a tymczasem nic tu mistycznego i wzorcowego. Mamy do czynienia z rozkiełznanym, anarchicznym tłumem, który sądzi, że wszystko jest dozwolone.

Na to się złożyło szereg procesów. Strona liberalno-demokratyczna też jest temu winna. W Polsce zawiódł bowiem system edukacyjny. Cóż jest wart wzrost liczby ludzi z wyższym wykształceniem, skoro Polacy są społeczeństwem, które czyta najmniej w Europie? 37 proc. w ostatnim roku miało w ręku jakąkolwiek książkę. Można więc skończyć studia – pokazują to badania – nie przeczytawszy nigdy tekstu dłuższego niż trzy strony. Zbudowaliśmy złudny, ilościowy system edukacji. Łatwo było bowiem mnożyć pozorne instytucje kształcenia, znosić progi, niwelować wymagania. A jeśli zdobycie wyższego wykształcenia nie łączy się z przekroczeniem jakiegokolwiek progu, który jest zawsze bolesny, z uznaniem pewnych rygorów intelektualnych, także pewnej hierarchii, to cóż ono jest warte? Jest tylko pieczątką na łeb, jak śpiewał Okudżawa.

Wychowanie, dochodzenie do ról społecznych powinno się przecież odbywać ze świadomością, że trzeba przejść progi. A w tym trzeba mieć mistrzów i nauczycieli, którzy są gwarantami ładu. To wszystko jednak zostało zburzone. U nas w dodatku nałożyła się na to anarchiczna, postchłopska i resentymentalna dusza.

Zachód w miejsce umocowanego religijnie czy moralnie wstydu wypracował poprawność polityczną, która sprawia, że nie wszystko wypada. Nas ona nie zdążyła na dobre dotknąć, gdy stała się niemal wyzwiskiem.
Ona na Zachodzie też dziś pęka, bo obnażyła swoje nieciekawe oblicze: nie wolno powiedzieć, że gwałciciel to na przykład muzułmanin. U nas nie zdążyła pęknąć, bo się nie przyjęła. Marcin Wroński, autor kryminałów retro, powiedział kiedyś, że to, co dziś jest poprawnością polityczną, przed wojną nazywało się przyzwoitością. Poprawność polityczna spełnia w jakimś stopniu rolę użytecznego hamulca, ale ona jest pewnym porządkiem ideologicznym. Przyzwoitość brała się natomiast z paidei, z wychowania: jak nie wiesz, jak się zachować, zachowaj się przyzwoicie. Tylko kto miał w Polsce po wojnie budować kapitał społeczny? Wyrżnięta w pień inteligencja? A wojna straszliwie zdemoralizowała ludzi. I zaraz po niej wychodzili oni z tej pańszczyźnianej, analfabetycznej, ciemnej wiejskiej rzeczywistości i nie trafiali na przyjazny system, ale na komunizm. On był wprawdzie drogą awansu, ale łączył się z przemocą. Mimo wszystko PRL wypracowała jedną rzecz lepszą niż demokratyczna Polska. Wracam do tego z uporem maniaka, ale tamten system edukacyjny, nawet z jego represyjnością, był relatywnie świetny. Ludzie mieli bowiem na ogół świadomość, że awans społeczny, droga do wyższej pozycji, bierze się z kultury edukacyjnej.

Na zanik wstydu nakłada się dziś jeszcze bezwstyd, który Barbara Skarga definiuje jako chełpienie się łamaniem zasad.
Obserwujemy dziś demonstracyjny wręcz bezwstyd. Dlaczego się przyjął? Odczytuję jako manifestację siły. Łamię zasady, bo kto mi zabroni. To ja jestem od norm, więc mogę je przekraczać. Myślę, że tak też jest to odczytywane przez zwolenników dzisiejszej władzy. To jest bardzo archaiczne, może nawet instynktowne, bo kultura polega na tym, że panuję nad gniewem, wrogością, skrywam uczucia takie jak chciwość czy mściwość. Potrzeba zatem narzędzi umysłowych i emocjonalnych, by okiełznać prostą manifestację mocy. Samson, boży osiłek, demonstruje ją poprzez akty przemocy fizycznej. W naszej polityce obecnej dokonuje się to poprzez akty przemocy moralnej czy intelektualnej.

Dziś mamy w Polsce do czynienia z ludźmi, którym brak narzędzi, by okiełznać swą prostą, prymitywną manifestację mocy. Z racji wieku, braku edukacji, atawistycznego trwania przy kulturze „ziemi i krwi” oni są trochę jak talibowie. Wyposażeni w najnowocześniejsze narzędzia techniczne posługują się nimi, ale żyją w istocie poza cywilizacją, która te supernowoczesne narzędzia wytworzyła. I używają ich, żeby ją zniszczyć. Przekładając to na nasz grunt – zdobyli władzę metodami demokracji, po to jednak, by łamać jej zasady.

Dla wielu ludzi obecny czas może stać się testem na przyzwoitość. W urzędach, mediach publicznych trzeba odpowiadać na pytania: czy wypada zajmować miejsce po zwalnianych kolegach, naginać zawodowe zasady, przypochlebiać się nowym władcom. Gdzie są granice kompromisu i wstydu?
To trudne, bo ludzie mają dzieci, kredyty, rachunki. Nawet jeśli są przyzwoici, w niesprzyjających warunkach muszą przyzwoitość schować do kieszeni. W związku z tym może nastąpić jeszcze głębsza partykularyzacja, rozdrobnienie społeczne. I tego się boję najbardziej, bo ono w Polsce jest i tak duże. Prywatyzacja życia powoduje, że blisko połowa Polaków nie bierze udziału w niczym: w wyborach, w życiu społecznym, w kulturze. Są pozamykani w przestrzeni rodzinnej, ograniczającej się do tego, żeby mieć jakąś robotę, dach nad głową, trochę gadżetów i tanią rozrywkę.

A dziś dochodzi jeszcze czynnik represji, groźba zwolnienia z pracy. Więc mówi się: trudno. Polacy są zresztą nauczeni konformizmu. Wbrew pozorom nie jesteśmy w większości narodem buntowników, mamy silną chłopską potrzebę dostosowania, przetrwania, ostrożności. W czasie powstania styczniowego „w lesie” było może 20–30 tys. ludzi, w armii i administracji rosyjskiej pracowało dobrowolnie kilkaset tysięcy. Momenty buntu w czasach PRL nie sprowadzały się do żądania wolności politycznej. Wybuchały z reguły, gdy brakowało mięsa. Punktem wyjścia jest zatem zawsze partykularna egzystencja materialna i dopóki ona nie zacznie być niemożliwa, nie należy liczyć na masowy opór.

A czy KOD nie buduje właśnie tej wspólnoty oporu?
Tak, ale ona jest związana z inteligencją i klasą średnią, która nigdy w Polsce nie wychodziła na ulicę. To warstwa przywiązana do czegoś więcej niż elementarne warunki bytowe. Robotnicy dołączą, gdy kryzys dotknie kopalnie czy fabryki. PiS na razie nie rusza sfery socjalno-bytowej. Przeciwnie, rozdaje po 500 zł. Co więcej, gdy zwalniani są dziennikarze, urzędnicy czy dyrektorzy, reakcją bywa nierzadko satysfakcja. Zwolnienie dyrektora stadniny koni dla wielu osób nie jest postrzegane jako zagrożenie dla stadniny, tylko na zasadzie: dobrze mu tak, bo jak zwalniali stajennego, to nikt nie protestował. Dobrze tak wyrzucanym z telewizji, radia, urzędów, bo już się nachapali. To działa na tę część elektoratu PiS, która składa się z nieudaczników, którzy uważają, że należy im się lepsze miejsce w społeczeństwie. I nawet jeśli go nie dostaną, cieszy ich upadek innych. Hasła o „ojczyźnie dojnej” i „odrywaniu od koryta” świetnie trafiają do szarego człowieka o szarych oczach, który żyje resentymentem. Dziwię się tym członkom PiS, którzy są na pozór przyzwoitymi ludźmi i dobrze wiedzą, że coś jest głęboko nie tak. Nie mam pojęcia, jak oni mogą patrzeć w lustro. W tym właśnie manifestuje się bezwstyd.

Ostatnio wyrzucono z telewizji dwie dziennikarki, Izabelę Leśkiewicz i Magdalenę Siemiątkowską, które odmówiły zastąpienia relacji z marszu KOD transmisją z Konferencji Episkopatu, bo uznały, że to narusza zasady zawodowe. Na znak solidarności z nimi z pracy odeszli inni. Może tak się buduje poczucie przyzwoitości?
Tak, ale to dotyczy elit. Takie gesty mają wartość symboliczną. Tylko że nie przemówią one do tych, którzy się cieszą, gdy innych wyrzucają na bruk, i wierzą w opowieści o redaktorach zarabiających miliony. Oni zresztą widzą tylko wyrzucane gwiazdy, a nie wyrobników dziennikarskich, techników czy urzędników, z których też się czyści instytucje do niespotykanego poziomu. Ludziom żyjącym resentymentem został wskazany ktoś, kogo można nazwać modelowym wyzyskiwaczem. Cały zresztą system budowany przez Kaczyńskiego i PiS to jest przebrany bolszewizm: możecie sobie poszczekać na ulicy, a my was za to napiętnujemy w naszych mediach. Tu pracuje stalinowska dialektyka wroga klasowego.

Jak to się może skończyć?
Sam się zastanawiam. Przede wszystkim chciałbym, żeby się obyło bez rozlewu krwi. Może się to skończyć zakamuflowanym reżimem autorytarnym, który zachowuje pewne zewnętrzne formy demokratycznego ładu i może potrwać długo. Nie spodziewałem się czegoś takiego na stare lata. Jedyna szansa, że u części posłów PiS odezwie się kiedyś poczucie wstydu i przyzwoitości. To jest wprawdzie granica moralna, ale moralność ma w tym przypadku wymiar polityczny. Na razie nawet w przybudówkach PiS nie widać takiej woli. Jarosław Gowin został szybko przywołany do porządku i na razie cieszy się insygniami władzy. Chociaż są to jedynie pozory władzy, bo ona jest gdzie indziej. Pytanie tylko, gdzie?

To chyba akurat wiadomo.
To nie takie proste. Kaczyński ma ogromną władzę polityczną, ale ją komuś zawdzięcza. I za tę władzę musi temu komuś zapłacić. A skoro musi, to jest jakoś zniewolony. Działa więc mechanizm sprzężenia zwrotnego – Kaczyński coś daje po to, żeby coś otrzymać. Zależy mu na jednej rzeczy, na władzy właśnie, bo jest opanowany jej narkotyczną żądzą i za to daje stanowiska ludziom, którzy nie dorastają do nich kompetencjami. Cały czas musi się zatem wypłacać i dopóki ma czym, ten mechanizm będzie działał. Przywołam tu markiza de Custine i jego „Listy z Rosji”, który dał chyba najlepszy opis podobnego mechanizmu w rosyjskiej wszechwładzy. Pisał, że car jest tylko na pozór wszechwładny. A w istocie jest on najwyższym niewolnikiem systemu. Kaczyński też jest najwyższym niewolnikiem systemu, który stworzył. Cóż znaczy bowiem starszy samotny pan z kotem bez całej masy rwaczy gotowych na wszystko za jakieś ochłapy? Nie będzie ochłapów, nie będzie Kaczyńskiego i jego władzy.

rozmawiała Joanna Podgórska

Polityka 13.2016 (3052) z dnia 22.03.2016; Rozmowa na Święta; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Władza bez wstydu"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną