Notatnik polityczny. Czarzasty i Hołownia jako przypadki odmienne, a w PiS wojna rozumu z emocjami
Traf chciał, że w jednym tygodniu rozstrzygnęły się losy liderów dwóch koalicyjnych partii. Włodzimierz Czarzasty, nowy marszałek Sejmu, wywalczył reelekcję jako szef Nowej Lewicy. Były marszałek Sejmu Szymon Hołownia pożegnał się zaś ostatecznie z fotelem przewodniczącego Polski 2050 i w dziwacznym liście do działaczy pisał coś o „wewnętrznym szmalcowniku”, który wynosi informacje do mediów, a także o tym, że do końca rozważał jednak start w wyborach na szefa partii.
Czarzasty rozumie politykę, Hołownia nie
Triumf Czarzastego i upadek Hołowni jawią się dziś jako coś oczywistego, ale przecież jeszcze dwa lata temu było w zasadzie odwrotnie. Lewica przyjęła wynik wyborów parlamentarnych z rozczarowaniem; zaledwie 8,6 proc., mniej mandatów niż w 2019, a sam Czarzasty startujący w swoim okręgu z pierwszego miejsca przegrał z nieznanym Łukaszem Litewką. Wicepremierem z Lewicy został Krzysztof Gawkowski, zdradzający ambicje, by zostać szefem partii, podobne plany miała popularna ministerka pracy i rodziny Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Czarzasty na długo zszedł na drugi plan. A Hołownia? Współlider Trzeciej Drogi triumfował po zdobyciu ponad 14 proc. głosów, wywalczył dla siebie fotel marszałka Sejmu i przez pierwsze miesiące był największą gwiazdą koalicji 15 października.
Różnica między nimi polega na tym, że Czarzasty rozumie politykę, umie znosić porażki, potrafi się podnosić, wie, jak działają partyjne mechanizmy, a kiedy dostrzeże okazję, to wyciska ją jak cytrynę. Tego wszystkiego zabrakło Hołowni, który czekał, aż wszystko zostanie mu podane na srebrnej tacy, bo przecież jest taki fajny.
Czarzasty przeczekał trudny czas i stopniowo budował wpływy w partii, krok po kroku zwiększając szanse na reelekcję. Hołownia nie miał serca do swojego ugrupowania, jakby widział w nim zagrożenie dla swoich prezydenckich ambicji. Czarzasty chce wykorzystać stanowisko marszałka do umocnienia Lewicy, Hołownia traktował je jako katapultę dla siebie. Polska 2050 ma dziś 2 proc. w sondażach, a Lewica – też z kłopotami i po rozwodzie z Razem – ponad 6 proc.
Nowa Lewica ma swoje niemałe deficyty. W regionach baronami są działacze w typie Dariusza Wieczorka czy Andrzeja Szejny (obaj słusznie zostali wcześniej pozbawieni funkcji w rządzie), a wśród wiceprzewodniczących ugrupowania jest kabaretowy poseł Tomasz Trela, którego życiową pasją są występy w telewizji. Ale Lewica istnieje, czego nie da się z całkowitą pewnością powiedzieć o Polsce 2050.
Czytaj też: Koalicja i przyssawki. Czy z takimi partnerami Tusk może wygrać następne wybory?
A poza tym…
A poza tym to był kolejny tydzień wojenek w PiS. Kulminacją było piątkowe posiedzenie prezydium komitetu politycznego (tzw. PKP), na którym Jarosław Kaczyński miał zdyscyplinować walczące frakcje MM-sów i maślarzy. Nic z tego planu nie wyszło, bo Mateusz Morawiecki po prostu prezesa zignorował i zamiast na Nowogrodzkiej w Warszawie stawił się na wiecu w Brzozowie na Podkarpaciu. I to w nieoczywistym towarzystwie Beaty Szydło. Nieoczywistym, bo oboje byli szefowie rządu przez wiele lat lubili się jak Batman z Jokerem. Teraz, jak słyszę, Szydło zmienia front, bo jej obecnym rywalem w europarlamencie jest wojujący z Morawieckim Patryk Jaki. Dziwnie się plotą te pisowskie losy.
Pod nieobecność Morawieckiego (a także Adama Bielana, który był na kongresie Europejskich Konserwatystów i Reformatorów w Rzymie) posiedzenie PKP zdominowali jego rywale. Jaki przyszedł na Nowogrodzką z badaniami dowodzącymi, że to przez Morawieckiego PiS traci w sondażach; byłego premiera atakowała zresztą większość uczestników spotkania. Bronili go Ryszard Terlecki i Piotr Gliński. Kaczyński nikogo nie zawiesił, decyzji personalnych nie było, w planach są kolejne rozmowy. Prezes zaznaczył jedynie, że jest zdecydowanie za wcześnie na decyzję co do kandydata na premiera, co zresztą brzmi całkiem rozsądnie.
Przełomu nie uświadczyliśmy, jednak nieobecność Morawieckiego – mimo publicznego wezwania go na Nowogrodzką – to jest jak na standardy w PiS duża rzecz. Wielu politykom tej partii wybuchły głowy. Jeśli ktoś tak lekceważy prezesa, to znaczy, że jest na wylocie; sam chce wyjść lub Kaczyński chce go wyrzucić – tak sobie niejeden poseł w weekend pomyślał.
Zwłaszcza że w ostatnich miesiącach Morawiecki konsekwentnie pozycjonuje się obok głównego nurtu partii, proponuje inny model opozycyjności i inną retorykę. Odmowa stawienia się w siedzibie PiS to kolejny krok na tej drodze, a jej koniec nie jest oczywisty, być może także dla naszego podróżnego. Wydaje się, że na razie zarówno Kaczyński, jak i Morawiecki chcą uniknąć rozwodu, który dla obu byłby bardzo ryzykowny. Morawiecki mógłby skończyć z etykietką rozłamowca jako lider karłowatej partii balansującej na progu wyborczym, Kaczyński z kolei miałby na prawicy trzy konkurencyjne podmioty (partię Morawieckiego, Konfederację i Koronę).
Tyle rozum, są wszakże trzy „ale”.
Po pierwsze – zdaje się, że maślarze nie chcą już tylko zmarginalizować Morawieckiego, lecz pozbyć się go z PiS na dobre.
Po drugie – zdaje się, że w otoczeniu Morawieckiego są i tacy, którzy zachęcają go do podjęcia ryzyka i pójścia na swoje.
Po trzecie – w polityce poza rozumem istotne są także emocje i one mogą w końcu wziąć górę nad racjonalną kalkulacją.
Rychły rozłam w PiS – w postaci secesji MM-sów – wciąż wydaje się mało prawdopodobny, ale po ostatnim piątku nie jest już wydarzeniem z kategorii political fiction, lecz ewentualnością, którą należy brać pod uwagę.