Oto paradoks: jeśli Borys Jelcyn nie znajdzie się na rosyjskim panteonie, to nie dlatego, że rozpędził parlament i przyzwolił na dwie wojny czeczeńskie, ale dlatego, że nie przejął pełni władzy i nie zaprowadził prawdziwie demokratycznych porządków, jak to zapowiadał na początku swej prezydentury.
Waldemar Milewicz. Korespondent TVP z wojny w Czeczenii
Wszyscy przygotowywali hucznego sylwestra, ale tylko Borys Jelcyn naprawdę zadziwił świat: w przemówieniu telewizyjnym oświadczył, że odchodzi, by Rosja mogła wejść w nowe stulecie z nowymi ludźmi u władzy. Wszystkie swe uprawnienia, gabinet kremlowski i czarną skrzynkę z kodami rakiet atomowych Jelcyn przekazał swemu nominatowi na urząd prezydencki Władimirowi Putinowi. W zamian otrzymał gwarancje nietykalności dla siebie i swego najbliższego otoczenia.
Kalendarz polityczny już ułożony. Głowy państw, a nawet zwykli ministrowie spraw zagranicznych są jak wielkie orkiestry symfoniczne – o ich występ za granicą trzeba zabiegać co najmniej na rok naprzód. Chyba że wcześniej tracą stanowisko. I tu proszę, niespodzianka. Polityczny rok 2000 jest względnie przewidywalny, można czytelnikom ułatwić redakcyjny konkurs „Zostań prorokiem we własnym kraju”. Chociaż nigdy tak nie było, żeby w tym samym roku wybierać prezydentów USA i Rosji – wynik wyborów w obu krajach daje się przewidzieć. Nasz informator obejmuje poza tym główne imprezy międzynarodowe i trzy wielkie sprawy światowego porządku dnia, które trudno precyzyjnie ułożyć w kalendarzu.
Finał wyborów do rosyjskiej Dumy Państwowej tchnął surrealizmem. Zwyciężyły nowe partie „proreformatorskie” – powstały przed dwoma miesiącami Międzyregionalny Blok Jedność i Sojusz Sił Prawicowych. Ale zwyciężyły dzięki popularności narodowo-patriotycznych haseł zapożyczonych od obozu przeciwnego – Komunistycznej Partii FR Ziuganowa i bloku Ojczyzna-Cała Rosja Łużkowa–Primakowa.
Borys Jelcyn nerwowo zareagował na krytykę rosyjskich poczynań w Czeczenii, złorzeczył Billowi Clintonowi, groził arsenałem atomowym i demonstracyjnie wyściskał się z chińskim prezydentem. Bill Clinton zamiast się obrazić, śmiał się do kamery, dając do zrozumienia, że Borys (jego przyjaciel) taki już jest. Tymczasem premier Władimir Putin i generałowie rosyjscy miażdżą Czeczenię, a prezydent Aleksander Łukaszenko, triumfalnie podpisuje zjednoczenie Białorusi z Rosją.
Jeszcze pamiętamy "Miłość na Krymie" Sławomira Mrożka, złożoną w znacznej części z cytatów z Czechowa. Teraz na scenę wracają trzy siostry w nowej sztuce Janusza Głowackiego. Na swego reżysera czeka w kolejce Prisypkin Majakowskiego, wskrzeszony przez autora sztuki "Sen Pluskwy". Czy to nie zastanawiające, że polscy twórcy zaczęli grać rosyjskim tematem?
Operacja, której celem, jak twierdzą rosyjscy generałowie, jest likwidacja czeczeńskich terrorystów, oznacza w istocie nową wojnę o Kaukaz. Rozpoczęła się ona w 1994 r. i toczy o utrzymanie pod kontrolą Moskwy przynajmniej północnej części Kaukazu, którego zawojowanie zajęło Rosji prawie trzy stulecia. Ostatnim etapem podboju tego regionu była tzw. wojna kaukaska 1816-1864.
Putin stara się zaprezentować jako człowiek silnej ręki, jakiego w Rosji dawno nie było, a za jakim tęskni dusza rosyjska.