Unia i Wielka Brytania zaczęły negocjacje w sprawie stosunków gospodarczo-politycznych po brexicie. Cele obu stron na razie się wykluczają, a Londyn już używa straszaka „no deal”. Choć więcej straciliby na tym Brytyjczycy.
Jego rząd ma w Izbie Gmin 80 głosów przewagi. Mógłby robić, co chce, zamiast nerwowo zabiegać o sympatię sfrustrowanych Brytyjczyków. Ale Boris Johnson myśli już o kolejnych wyborach.
Osoby, które będą chciały przeprowadzić się do Zjednoczonego Królestwa, staną się „zasobem” ocenianym pod kątem przydatności dla brytyjskiej gospodarki. Przez nowy system nie przebrnęłoby najpewniej 70 proc. mieszkańców UE.
Zupełnie „wolny handel”? Bariery celne? Wystąpienia Michela Barniera i Borisa Johnsona ujawniły wielką różnicę w początkowych stanowiskach negocjacyjnych Londynu i Brukseli.
Wielka Brytania opuszcza Unię Europejską z nadzieją na globalną karierę. Ale na razie czeka ją wielomiesięczna proza rozliczeń i targów z Brukselą.
Brytyjska kultura próbuje oddać skalę chaosu, niepokoju i wstydu w swoim kraju, żegnając się z Europą zupełnie nie po angielsku.
Już 512 tys. Polaków poprosiło o status osoby osiedlonej w Zjednoczonym Królestwie – cieszą się brytyjskie władze. To najwięcej ze wszystkich cudzoziemców. Ale co zamierza ok. 300 tys. osób, które wniosku nie złożyły?
Już za rok albo dwa premier Johnson w konfrontacji z Unią Europejską uderzy nie tyle w londyńskie elity, ile w swoich wyborców na północy Anglii i Walii. Boris już się zabezpiecza, żeby nie stracić władzy.
Widmo brexitu, niskie podatki i coraz łagodniejsze legislacje dotyczące kwestii światopoglądowych sprawiły, że miniony rok był rekordowy dla Zielonej Wyspy. Wydano w tym czasie prawie milion irlandzkich paszportów.
Powyborcza prognoza i spływające oficjalne wyniki pokazują wielki sukces konserwatystów. Torysi mają zdecydowaną większość w Izbie Gmin. Brexit to już teraz kwestia czasu.