Sceny jak z Rwandy albo Bośni. Jak z „Jądra ciemności” – odcięte głowy wbite na drągi. Amok w mroku dżungli. Uciekinierzy błagają o ochronę wojsko i policję. Ale prezydent nie przerywa dalekiej podróży zagranicznej. Młoda indonezyjska demokracja trzeszczy w szwach. Czego bronić: praw mniejszości czy integralności państwa rozrzuconego na ponad 13 tys. wysp?
Jeśli nie dojdzie do jakiegoś dramatycznego zwrotu, od jesieni tego roku prezydentem Indonezji, największego państwa muzułmańskiego, będzie 54-letnia Megawati Sukarnoputri. Jest ona córką Sukarno, pierwszego prezydenta niepodległej Indonezji. Lud nadał już jej przydomek: królowa sprawiedliwości.
Gdy rok temu generał Suharto musiał ustąpić po 33 latach rządzenia Indonezją, jego najbliższy zausznik Jusuf Habibie - wyznaczony na następcę - obiecał zbuntowanej ludności demokrację. W czerwcu Indonezyjczycy mają po raz pierwszy wybierać prawdziwy parlament spośród kandydatów 48 partii. Jednak nagła demokracja może przynieść temu archipelagowi sześciu tysięcy wysp więcej kłopotów niż korzyści, a świat wpędzić w tarapaty, przy których zbledną skutki kryzysów irackiego czy kosowskiego.