Pojawiły się głosy pilotów liniowych, którzy poczuli się urażeni moim tekstem po katastrofie boeinga w Etiopii. Muszę uderzyć się w pierś – nie wszystkich pilotów dotyczy to, o czym piszę.
Przy dwóch katastrofach trudno mówić o serii, ale obie nastąpiły w podobnych okolicznościach i na samolotach wprowadzonych do służby w 2017 r. Czyli w czasach, gdy samoloty pasażerskie nie rozbijają się tak często jak kiedyś.
LOT ma problemy z podwoziem bombardierów, żądaniami podwyżek płac pilotów i personelu pokładowego. Czy firma to wytrzyma?
Latając na Su-22, których w Polsce rozbiło się dziesięć, a na których zginęło ośmiu pilotów, zazdrościłem lotnikom latającym na MiG-29.
Ze stwierdzeniem w stylu „był wybuch, bo był i już” polemizować się nie da. Ale spróbujmy.
Z rewelacji podkomisji smoleńskiej wynika, że nasz Tu-154M był dosłownie naszpikowany materiałami wybuchowymi. Wybuchy oderwały skrzydło, rozerwały kadłub i Bóg wie, co jeszcze. Jeśli tak, to wyjaśnijcie, proszę, jeszcze jedno – jak oni to zrobili?
Ostatnie problemy z podwoziem, jakie miał lądujący Bombardier Dash-8, nie należą do rzadkości.
Pilot się nie katapultował – to już wiadomo. Ale dlaczego szukano go tak długo? Dlaczego nie włączył radiostacji ratowniczej? Dlaczego nie szukał go śmigłowiec ratowniczy?