Klasyki Polityki

Nie jestem podwórkowym amantem

Leonardo DiCaprio Leonardo DiCaprio XX Century Fox / mat. pr.
Nie zamierzam jednak specjalizować się w rolach sentymentalnych kochanków – mówił w wieku 25 lat Leonardo di Caprio.

Młodzież kojarzy pana z rolami romantycznych kochanków. Lubi pan swój filmowy wizerunek?
Nie bardzo. W życiu prywatnym jestem kimś innym. Wiedzą o tym znajomi, którzy znają mnie lepiej niż dziennikarze i paparazzi. A ci uparli się, by uczynić ze mnie kultowego aktora na podobieństwo Rudolfa Valentino.

Po zawrotnym sukcesie „Titanica” i „Romea i Julii” to chyba naturalne?
Stało się tak, bo zagrałem w kilku melodramatach z rzędu, które odniosły sukces komercyjny. Nie zamierzam jednak specjalizować się w rolach sentymentalnych kochanków.

„Niebiańska plaża” też jest melodramatem.
Wątek miłosny stanowi tam tylko tło. Wszyscy chcieliby zaszufladkować mnie jako grzecznego, naiwnego chłopca, który stale gra podwórkowych amantów. Nic z tego. Powtarzam raz jeszcze – to nie ja. Po premierze „Titanica” zrobiłem sobie roczną przerwę. Musiałem odpocząć, przemyśleć pewne sprawy, obrać dalszy kierunek rozwoju mojej kariery. W końcu zdecydowałem się zagrać mało sympatycznego człowieka, który kłamie, wykorzystuje przyjaciół i doprowadza do ich tragedii. Mam nadzieję, że odciąłem się w ten sposób od romantycznego stereotypu.

Zagrał pan w „Niebiańskiej plaży” tylko po to, by zmienić swój filmowy image?
Nie tylko. Jeśli miałbym się zdecydować, który z tych dwóch filmów: „Titanic” czy „Niebiańska plaża” jest mi bliższy, odpowiedziałbym bez wahania, że ten drugi. Tematem filmu Danny’ego Boyle’a jest manipulacja. Jego bohaterowie nie zdają sobie sprawy z konsekwencji presji, jaką wywierają na nich środki masowego przekazu. Nie ukrywam, że obchodzi mnie to bardziej niż klasyczna historia miłosna.

Bohater „Niebiańskiej plaży” nie potrafi oddzielić marzeń od rzeczywistości. Telewizyjne reklamówki mylą mu się z prawdziwym obrazem świata. Brak poczucia realizmu to również pana słabość?
Myślę że większość moich rówieśników ma kłopoty z odróżnieniem świata wirtualnego od rzeczywistości. Fikcja obecna w grach komputerowych i mediach jest na tyle sugestywna, że młodzi po prostu w nią wierzą.

Pan nie ma z tym problemów?
Wystarczy że ma je Richard, postać, którą gram w filmie. To typ zblazowanego podróżnika. Przemierza kontynenty w pogoni za czymś nieokreślonym.

Sława, zainteresowanie mediów utrudniają panu prowadzenie normalnego trybu życia?
Jak wychodzę pograć w kosza albo wybieram się z przyjaciółmi na nocną przechadzkę, zawsze towarzyszy mi tłum fotoreporterów. Każdy by zwariował. Przyzwyczaiłem się, że to, co inni uważają za normalność, w moim przypadku nie istnieje. Przeszedłem długi, męczący proces edukacji. W moim życiu wszystko się zmieniło. Wyciągnąłem z tego prosty wniosek: nie mogę walczyć z czymś, co nie podlega mojej kontroli. Walcząc podkładałbym jeszcze większy ogień pod swoje życie.

Próbował się pan buntować?
Kto w mojej sytuacji by tego nie czynił? Jak ustrzec się błędów, będąc gwiazdą kultury masowej? Na te pytania musiałem sam znaleźć odpowiedzi. Chętnie poszedłbym do biblioteki i dowiedział się, jak należy postępować w mojej sytuacji. A to trzeba odkryć samemu. Kiedyś rozmawiałem o tym z Sharon Stone. Powiedziała tak: „Kiedy dosięga cię sława, musisz ją zaakceptować. Wtedy dopiero staniesz się silny”.

Zastanawiał się pan, dlaczego okrzyknięto pana reprezentantem pokolenia? Dlaczego właśnie pana?
Naprawdę nie mam pojęcia. Na pewno nie z powodu mojej biografii. Jestem tylko aktorem, nikim więcej. Gram ludzi, którymi nigdy nie byłem i pewnie którymi nigdy się nie stanę. Nie czuję się przedstawicielem żadnego pokolenia. Nie umiałbym powiedzieć, tak jak czynią to teoretycy, że moja generacja jest bardziej cyniczna od poprzedniej. Równie dobrze można by powiedzieć, że w wielu dziedzinach młodzi ludzie przejawiają więcej emocji od starszych kolegów.

Publiczność potrzebuje jednak prostych rozwiązań.
Tak, kiedyś był James Dean, w latach 70. Robert De Niro, a teraz wyrazicielem „ducha czasu” mam być ja. To bzdura. Ludzie, którzy chodzą do kina, czują się samotni, zagubieni i pragną się identyfikować z tym, co oglądają na ekranie. Ale ja nie czuję się ich reprezentantem, nie zamierzam wypowiadać się w niczyim imieniu. Jeśli identyfikuję się z grupą, to tych aktorów i reżyserów, którzy poszukują w kinie nowych rozwiązań.

Czy to prawda, że nie przyjął pan propozycji zagrania w „Titanicu”, kiedy pierwszy raz zaproponował to panu James Cameron?
Tak, Jack Dawson, kochanek z „Titanica”, w porównaniu z moimi wcześniejszymi rolami to była postać stosunkowo prosta do zagrania. Malarz żyjący z dnia na dzień. Biedny ale szczęśliwy. Cóż w tym ciekawego? Moją ambicją nie było jak najszybsze osiągnięcie statusu gwiazdy hollywoodzkiej. Wystarczała mi praca z dobrymi, niezależnymi reżyserami jak Szwed Lasse Hallstrom czy Australijczyk Baz Luhrmann. Zadaniem aktora jest jak najpełniej wiarygodnie wyrazić skomplikowany charakter postaci. Stawiałem więc na twórców, którzy dawali mi taką szansę. Wybierałem kameralne produkcje.

Cameron ingerował mocno w to, co pan robi na planie?
Przeciwnie, zachęcał do improwizacji. Scenę w samochodzie, kiedy Jack spotyka Rose, wymyśliliśmy na przykład z Kate Winslet sami. Cameron pozwolił nam ją zagrać po swojemu. Plan filmowy „Titanica” przypominał pole bitwy. Aktorzy byli żołnierzami regularnej armii, którą dowodził jeden człowiek. Przyglądałem się temu widowisku z osłupieniem i niedowierzaniem.

Pańska praca nie została zauważona przez członków Amerykańskiej Akademii Filmowej. Nie otrzymał pan nominacji do Oscara. Nie pojawił się pan na ceremonii. Czuł się pan zawiedziony?
Oscar nie jest ostatecznym miernikiem czyjegoś talentu. Co mogę na ten temat więcej powiedzieć? Mam świadomość, że brałem udział w wyjątkowej produkcji, której rozmachu prawdopodobnie nikt już nie powtórzy. Jestem dumny, że kiedyś będę mógł powiedzieć swoim wnukom, że grałem w tym filmie i dzięki niemu stałem się popularny na całym świecie.

Leonardo DiCaprio – ur. 1974. Aktor, którego tygodnik „Time” uznał za najbardziej wpływowego artystę młodego pokolenia. Po sukcesie „Titanica”, w którym zagrał główną rolę, stał się bożyszczem kobiet (nie tylko nastolatek), a krytycy pisali o narodzinach nowego Jamesa Deana. Był nominowany do Oscara za drugoplanową rolę w dramacie „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Wystąpił m.in. w „Całkowitym zaćmieniu” Agnieszki Holland i w „Celebrity” Woody’ego Allena.

Polityka 14.2000 (2239) z dnia 01.04.2000; Kultura; s. 40
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Czy człowiek mordujący psa zasługuje na karę śmierci? Daniela zabili, ciało zostawili w lesie

Justyna długo nie przyznawała się do winy. W swoim świecie sama była sądem, we własnym przekonaniu wymierzyła sprawiedliwą sprawiedliwość – życie za życie.

Marcin Kołodziejczyk
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną