Dopisek z czerwca 2021 r. Po latach prezesa spółdzielni „Pojezierze” prawomocnie uniewinniono. Sąd uznał, że oskarżenia wobec niego nie miały żadnych podstaw, a dowody były niewiarygodne. Przyznano mu wysokie odszkodowanie i zadośćuczynienie za tymczasowy areszt, ale to nie wróciło mu zrujnowanego zdrowia. Całą sprawę przypłacił udarem i zniszczoną karierą zawodową. Dzisiaj Lidia Staroń jest kandydatką PiS na Rzecznika Praw Obywatelskich.
Lidia Staroń i prezes spółdzielni Pojezierze Zenon Procyk byli bohaterami naszego reportażu sprzed sześciu lat (POLITYKA 27/02). Wtedy sytuacja była klarowna. Ona niemalże w pojedynkę walczyła ze spółdzielczym układem, korupcją i sobiepaństwem prezesa.
W istocie wojna toczyła się o naliczany pani Staroń czynsz przez prezesa za pawilon handlowy, który wspólnie z trzema innymi osobami wybudowała na terenie spółdzielni. Według niej był za wysoki. Ale im bardziej pani Staroń domagała się sprawiedliwości, tym bardziej prezes Procyk odmawiał. Był pewny siebie, a i mierzył wysoko. Założył własny komitet wyborczy i został radnym, a nawet przewodniczącym rady miasta. Lekceważona Lidia Staroń zasypywała prokuraturę doniesieniami o przestępstwach prezesa. Ściągnęła do Olsztyna ekipę TVN, wędrowała po ważnych gabinetach w Warszawie. W końcu trafiła do Kazimierza Olejnika, zastępcy prokuratora generalnego. Na jego polecenie Pojezierzem zajęła się prokuratura w Elblągu.
Potem wszystko potoczyło się jak lawina. Zenona Procyka aresztowano. Postawiono mu zarzuty: niegospodarności, fałszowania spółdzielczych wyborów oraz nakłaniania podwładnych do przestępczych zachowań. O aferze donosiły wszystkie media, bo po raz pierwszy w Polsce szary obywatel wygrał z prezesem potężnej spółdzielni.
Na swojej stronie internetowej Lidia Staroń wybiła słowa Donalda Tuska: „Wiecie, kiedy jestem dumny? Kiedy widzę panią Lidię Staroń. Samotna, dzielna w boju kobieta (...). Wiecie, co to znaczy pokonać mafię urzędniczo-spółdzielczą? A ona zrobiła to sama”.
Lidia Staroń tak całkiem sama nigdy nie była. W walce przeciwko Procykowi wspierali ją oficerowie olsztyńskiego CBŚ (niektórzy z nich toczyli prywatne wojny z prezesem spółdzielni), skonfliktowani z Procykiem byli działacze spółdzielni Pojezierze, a nawet prezydent miasta Czesław Małkowski (dzisiaj podejrzewany o molestowanie urzędniczek i zgwałcenie jednej z nich), który obawiał się, że Procyk wyrasta na groźnego rywala do prezydenckiego fotela.
W wyborach 2005 r. Lidia Staroń dostała się do Sejmu z listy PO. I nadal tropiła nieprawości, głównie związane z – jak to określała – układem olsztyńskim. Złośliwi nazywali ją olsztyńską Piterą. Sama Staroń nie kryje zresztą, że konsultuje swoje działania z bardziej doświadczoną koleżanką. Tak było, kiedy odkryła przekręt w Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska. W radzie nadzorczej WFOŚ zasiadał Miron Sycz, działacz mniejszości ukraińskiej, poseł PO i właściciel gruntu, na którym za pieniądze WFOŚ wybudowano tzw. wiatę edukacyjną. – NIK pozytywnie ocenił wykorzystanie uzyskanej dotacji – tłumaczy Sycz – skrytykował jedynie bałagan towarzyszący budowie wiaty. I dodaje: – Nie potrafię zrozumieć motywów działania koleżanki Staroń.
Sławomir Rybicki, wiceprzewodniczący klubu PO w Sejmie (kandydował z Olsztyna), też nie rozumie, dlaczego Lidia Staroń wypowiada się o nim nieprzychylnie. – W poprzedniej kadencji została ukarana przez Komisję Etyki Poselskiej, której byłem członkiem... Być może to jest powód tej niechęci? – mówi. Członkowie komisji wytknęli Staroń, że składa interpelacje w sprawach, które dotyczą jej prywatnego życia, a nie wyborców. Karę uchyliło prezydium ówczesnego Sejmu (koalicja PiS, LPR i Samoobrony). Ale niechęć poseł Staroń do posła Rybickiego może też wynikać z faktu, że kiedy przy jego udziale układano listy wyborcze w 2007 r., początkowo nie było na nich dla niej miejsca. – Uznaliśmy, że wykazuje zerową aktywność w działalności partyjnej – mówi członek ówczesnej Rady Regionalnej PO w Olsztynie. – Nie bez znaczenia były też dość nieznośne cechy jej charakteru, to ciągłe węszenie układu.
Dopiero po interwencji zarządu partii, w tym samego Donalda Tuska, przydzielono jej ostatnie miejsce na liście. Do Sejmu dostała się jednak bez problemu.
Ostatnio „Rzeczpospolita” opisała uwłaszczenie się Lidii Staroń na działce użytkowanej dotychczas przez spółdzielnię Pojezierze (na której przed laty wybudowała wraz z innymi osobami lokal użytkowy). Za grunt o wartości rynkowej 250 tys. zł posłanka zapłaciła jedynie opłatę notarialną w wysokości... ok. 700 zł. Według dziennika, korzystną transakcję umożliwiła znowelizowana w 2007 r. – przy znaczącym udziale poseł Staroń – ustawa o spółdzielniach mieszkaniowych. Tak twierdzi obecny prezes Pojezierza Wiesław Barański. – Nowelizacja skróciła okres przejęcia prawa do gruntu z dwóch lat do trzech miesięcy, pod rygorem karnym. To umożliwiło pani Staroń postawienie spółdzielni pod ścianą – mówi. – Groziła nam w pismach prokuratorem. Lidia Staroń zaprzecza: – Przejęłam od spółdzielni prawo do wieczystego użytkowania gruntu nie na podstawie nowelizacji, ale ustawy w starym brzmieniu. Nie uwłaszczyłam się, bo grunt nie jest moją własnością. Formalnie nie jest właścicielką, ale wieczyste użytkowanie umożliwia jej dowolne dysponowanie działką. Może ją sprzedać po cenie rynkowej. Szef klubu parlamentarnego PO Zbigniew Chlebowski zapowiedział, że zarzuty wobec pani poseł będą zbadane i, jeśli się potwierdzą, zostanie z klubu usunięta.
Nie dość na tym: olsztyńscy dziennikarze ujawnili, że poseł Staroń w swoich deklaracjach majątkowych zaniża kilkakrotnie wartość posiadanych w trzech gminach działek (w sumie ponad 28 ha). Zaprzeczała także publicznie, że nie korzystała z rolniczych dopłat unijnych, choć w latach 2004 i 2005 wzięła w sumie ponad 24 tys. zł. Potem o dotacje już nie występowała. – Nie skłamałam – komentuje. – Pytana przez dziennikarkę, czy korzystam z dotacji, odpowiedziałam, że nie. Nie pytano mnie, czy korzystałam wcześniej.
Historia zatoczyła koło. Dzisiaj w Olsztynie mnożą się podejrzenia, że „dzielna kobieta” (jak mówił o niej przewodniczący Tusk) obsesyjnie tropi wyimaginowany układ, aby odwrócić uwagę od swoich wpadek.
Kiedy w 2005 r. Procyka zamykano w areszcie, a Lidia Staroń tryumfalnie wchodziła do Sejmu, wszystko wydawało się jasne i sprawiedliwe. Ale po trzech latach nic już nie jest takie, jak miało być. Na procesie oskarżeni i świadkowie opowiadają o manipulacjach w śledztwie. O funkcjonariuszu CBŚ, który rozpracowywał Procyka, a prywatnie domagał się od niego i innych członków zarządu sprzedaży lokalu za symboliczną złotówkę. O wizytach tego policjanta w mieszkaniu byłego wiceprezesa. I o samobójstwie popełnionym przez tegoż wiceprezesa. O anonimach z pogróżkami. O uszkadzaniu samochodu Procyka, o podpaleniu jego domu. Sam Zenon Procyk opowiada o tym, jak przeszkadzano mu budować sieć ciepłowniczą dla spółdzielni, bo burzyła monopol należącej do miasta spółki MPEC. Jak potem namawiano go do sprzedaży tej sieci spółce, której sprzyjał prezydent miasta Czesław Małkowski. Sąd rozstrzygnie, czy to wszystko prawda, czy tylko linia obrony mająca wykazać, że Lidia Staroń była jedynie narzędziem w rękach prawdziwych przeciwników Procyka.
O dalszym losie Procyka i pozostałych oskarżonych sąd zdecyduje prawdopodobnie pod koniec roku. O dalszej politycznej karierze Lidii Staroń zadecydują szefowie jej partii. W obronie Staroń nieoczekiwanie stanęły ostatnio sympatyzujące z PiS „Gazeta Polska” i „Nasz Dziennik”. Sprawa Lidii Staroń staje się coraz bardziej kłopotliwa, tym bardziej że wielu kolegów z PO wypowiada się przeciwko niej. Choć popiera ją sama Pitera.