Obyło się bez fanfar, które rozbrzmiały w 2009 r., kiedy Michał Boni, wówczas szef zespołu doradców strategicznych premiera, ogłosił raport „Polska 2030”. Setki obowiązujących i sprzecznych często dokumentów strategicznych miał zastąpić zintegrowany pakiet, zawierający strategię długookresową do 2030 r., średniookresową – do 2020 r., a także dziewięć strategii szczegółowych.
Dokumenty powstały: przyjętą właśnie strategię do 2020 r. opracowało Ministerstwo Rozwoju Regionalnego. Opisuje ona, jak do końca dekady, który coraz bliżej, Polska ma rosnąć w siłę, a ludzie żyć dostatniej: zamożność wzrośnie do 74–79 proc. średniounijnego PKB na mieszkańca (z 63 proc. w 2010 r.), dochody gospodarstw domowych zwiększą się o 40 proc., wzrośnie aktywność zawodowa, państwo nabierze sprawności, otwierając się na obywateli.
Życzymy oczywiście sobie i wszystkim Polakom, by mimo kryzysu zbliżającego się i do polskiej zielonej wyspy udało się strategiczne cele osiągnąć. Dotychczas jednak w polskiej polityce obowiązywał dość prosty schemat: dla zasady odrzucać plany opracowane przez polityczną konkurencję, gdy sprawowała władzę; dla bezpieczeństwa imitować rozwiązania wypróbowane przez innych, przyjmując cele narzucone z zewnątrz, np. w ramach integracji z UE lub przygotowań do Euro 2012.
Czy tym razem będzie inaczej? Nie chodzi nawet o to, że ewentualny przyszły rząd zakwestionuje dorobek ekipy Donalda Tuska. Problem w tym, że to Donald Tusk w zbyt dalekosiężne wizje i strategie nie wierzy, czemu wielokrotnie dawał publicznie wyraz. Po co więc w takim razie nowy dokument? Oto prawdziwa odpowiedź: potrzebny jest do starań o unijną kasę w ramach nowej perspektywy budżetowej UE. Przy okazji Ministerstwo Rozwoju Regionalnego pokazuje, jak głosi komunikat prasowy, „kluczową rolę resortu jako instytucji odpowiedzialnej za dalekosiężne planowanie strategiczne”. Używając prostszego języka: instytucji odpowiedzialnej za programowanie i dystrybucję pozyskanych z UE pieniędzy. Taka dziś obowiązuje strategia.