Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Nekrologów nie czytam. Śmierć jest stara jak świat

Ze względu na zanik pamięci do nazwisk prowadzę alfabetyczny spis telefonów znajomych lekarzy wedle specjalności – od Alzheimera do Zawałów. Ze względu na zanik pamięci do nazwisk prowadzę alfabetyczny spis telefonów znajomych lekarzy wedle specjalności – od Alzheimera do Zawałów. orzalaga / Pixabay
Przez osiem lat rząd Tuska nie dopłacił do kart zgonu ani grosza. Ludzie umierali za bezcen.

Przyjaciołom – lekarzom

Kiedyś moją ulubioną częścią gazety były strony sportowe, resztę wyrzucałem. Słuchając radia, czekałem, aż skończą nudzić o tym, co wczoraj robił pierwszy sekretarz, i poruszą to, co ważne: Chromik, Drogosz, Królak. Dzisiaj jest – niestety – odwrotnie. Tak zwany grzbiet sportowy pozostawiam nietknięty, natomiast moją ulubioną lekturą stały się dodatki o zdrowiu, a raczej o jego braku, sponsorowane przez firmy farmaceutyczne.

Dzięki temu jestem na bieżąco i nie wychodzę na barana. W moim kółku towarzyskim rozmowy zaczynają się od Kaczyńskiego i Spółki, żeby płynnie przejść do kolana, stawu biodrowego, polineuropatii lub podagry. Przyjęliśmy wśród przyjaciół niepisaną regułę – w towarzystwie każdy ma prawo opowiedzieć o jednej chorobie i o jednym wnuku. Wnuki to istna epidemia. Choroba naszej cywilizacji. Dawniej chyba nie było tyle wnuków. W latach 50., w październiku, w marcu, nawet w grudniu, nie było tyle wnuków i wnuczek co dzisiaj. Gdzie spojrzeć – wnuki. Jedni dziadkowie skarżą się, że wnuki nie chcą z nimi rozmawiać (– Jak w szkole? – Dobrze. – Obiadek w szkole zjadłeś? – Tak. – A co było na obiad? – Nie pamiętam…). Inni dumnie opowiadają o wspólnych wyprawach do Luwru i do Wieliczki, ich genialne wnuki pożerają książki, mogą godzinami jeść „Śniadanie na trawie”, ja zaś mogę tylko zaśpiewać: „A mój chłopak piłkę kopie, wczoraj bramki strzelił dwie…”.

Ze względu na zanik pamięci do nazwisk prowadzę alfabetyczny spis telefonów znajomych lekarzy wedle specjalności – od Alzheimera do Zawałów. Jeżeli na przykład mam ochotę spotkać się na kawie z moim przyjacielem prof. Eugeniuszem Butrukiem, słynnym gastroenterologiem, to NIE zaglądam jak dawniej do kalendarzyka pod literę „B”, gdyż już nie pamiętam, jak mój przyjaciel się nazywa, tylko co mi dolegało wtedy, kiedy go poznałem, czyli pod „Ż” jak żołądek. Dzięki temu moje dane osobowe pozostają tajemnicą jak Enigma.

Kiedyś zwierzyłem się przyjaciółce z lat szkolnych, prof. Ewie Kuligowskiej (wybitna radiolożka z Boston University, doktor honoris causa rodzimego Uniwersytetu Medycznego itd.), że mam problem natury urologicznej. – To musisz pójść do Andrzeja, on jest najlepszy – mówi Ewa. Zapisuję więc Andrzeja pod „U”, bo gdybym zapisał pod „A”, to nie pamiętając imienia ani nazwiska, nigdy bym do niego nie trafił. (Lekarza od pamięci też mam, ale zapomniałem, jak się nazywa). W końcu dochodzę do takiego stanu, że chciałbym się wreszcie dodzwonić do jakiegokolwiek lekarza, bo dolega mi wszystko, mam na co poskarżyć się każdemu. Wybieram na chybił trafił numer na „U”, bo chcę rozmawiać z „A”. Odzywa się miły głos kobiecy. – Czy dodzwoniłem się do dr. U? – pytam. – Pomyłka, tu gabinet profesora A – słyszę w słuchawce. „Aaa”, mówi pani? – Aaa, to przepraszam. Aaa na co trzeba być chorym, żeby rozmawiać z profesorem B?

Ponownie wybieram numer, a ręce mi drżą (drżenie samoistne – patrz „N” jak „neurolog”). – Czy to gabinet profesora A? – Wrong number, this is the residence of professor Kuligowska and doctor John Noble. – You mean in Boston?! – No, in Warsaw. O, cholera. Kajam się po angielsku, wyjaśniam, że ręce mi się trzęsą i robię częste pomyłki. Zawału można dostać. Zawał? To musi być na „K” – kardiolożka! Jest! Profesor Stępińska. Zajęte. No to prof. Katarzyna Biernacka. Dzwonię i ku mojej rozpaczy odzywa się męski głos. Znów kogoś pomyliłem. – Czy to gabinet profesor Biernackiej? – pytam. – Nie, to mieszkanie profesora Rużyłło. – Różyłło? To jak mam zapisać, pod „U” czy pod „Ó”? – Pisz pan pod „R” – mówi profesor. I dodaje: To już może lepiej ja pana zapiszę. Przez jedno „S” czy przez dwa?

Dzwonię więc do pani kardiolog na „B”, odzywa się… urolog na „B”. – Ale ja nie chcę urologa na „B”, ja chcę doktor Agatę na „B”! Tylko ona mnie rozumie! – Dr Agata na „B” już wyszła, ale mamy jeszcze numerki na dyżur psychiatryczny, reflektuje pan? – Zwariować można. Nie, za psychiatrę dziękuję. W moim ulubionym tygodniku „The New Yorker” (8 kwietnia) przeczytałem właśnie rozprawę o tym, jak pewną studentkę Harvardu, imieniem Laura, psychiatrzy starali się wyleczyć z choroby dwubiegunowej (zdaniem jednych) lub z borderline (zdaniem drugich). Kilkanaście lat starań, kilkunastu lekarzy, 19 rozmaitych leków, kilkanaście kilogramów zyskanych na wadze i wreszcie samobójstwo (też nieudane, Laurę odratowano). – To ja dziękuję, poczekam do jutra na dr Agatę – mówię.

Kiedy wreszcie wieczorem mogę sobie poczytać do snu, sięgam po „Rzeczpospolitą”. Nekrologów nie czytam, gdyż boję się znaleźć własny. (Niektórzy od tego zaczynają lekturę gazety). Znalazłem coś dla siebie: „Tani lekarz ostatniego kontaktu” Karoliny Kowalskiej. Wyobraźcie sobie, że pomimo grubej kreski i „dobrej zmiany” nadal obowiązuje Ustawa o cmentarzach i chowaniu zmarłych z 1959 (!) r. (Że też już wtedy ludzie umierali… Śmierć jest stara jak świat).

Projekt nowej ustawy przewiduje, że zgon mógłby stwierdzać m.in. kierownik zespołu ratownictwa medycznego. Naczelna Rada Lekarska uważa, że ratownik medyczny nie ma prawa stwierdzać śmierci. We wszystkich krajach jest to przywilej (dodajmy: wątpliwy) lekarzy. Chodzi o to, kto ma prawo wystawić tzw. kartę zgonu, bez której nie warto umierać. Jeżeli prawo takie zyskają ratownicy, „to będą wzywani do martwych”, a Pogotowie ma ratować żywych – przypomina przewodniczący związku ratowników. Lekarze natomiast sygnalizują, że za stwierdzenie, iż osoba nie żyje, i za wydanie protokołu mieliby dostawać około 40 zł brutto, a gdyby mieli wystawić też liczącą kilkadziesiąt pozycji kartę zgonu – 80 zł brutto. Za takie pieniądze nie warto umierać. Rząd obiecuje podwyżkę. Jak by powiedział premier Morawiecki: Przez osiem lat rząd Tuska nie dopłacił do kart zgonu ani grosza. Ludzie umierali za bezcen. Teraz przywracamy im godność.

Polityka 16.2019 (3207) z dnia 16.04.2019; Felietony; s. 111
Reklama
Reklama