Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Rosyjski pocisk Ch-55 pod Bydgoszczą. Kaczyński wybrał milczenie. Władza wyciszy sprawę?

Szef MON Mariusz Błaszczak na razie odbił się od ściany Pałacu Prezydenckiego. Szef MON Mariusz Błaszczak na razie odbił się od ściany Pałacu Prezydenckiego. Maciej Nędzyński / CO MON / Ministerstwo Obrony Narodowej
Znamienne, że na dwudniowej konwencji PiS do trwającego któryś dzień kryzysu na linii MON–najwyżsi dowódcy nikt się nie odniósł. To, że nie wspomniał o nim Mariusz Błaszczak, może być zrozumiałe. Ale o generałach nie napomknął nawet prezes Kaczyński, a przecież z łatwością można sobie było wyobrazić, że zrobi z wojskowych kolejną „specjalną kastę” do rozliczenia lub weryfikacji.

Od weekendu – zapewne na czas jakiś – głównym tematem może już nie być rosyjski pocisk. Będzie nim 800 plus i inne obietnice socjalne PiS. Jarosław Kaczyński, ogłaszając je, spróbował jednocześnie zgasić zainteresowanie sprawą, której bardzo szybko wszyscy w obozie władzy i wojsku zaczęli mieć dosyć. Nikomu tak naprawdę nie służyła, wszystkich po trosze obciążała, nikt nie był w stanie wyjść z niej zwycięsko bez szkód dla całego systemu bezpieczeństwa państwa. Nowe propozycje wyborcze partii rządzącej być może mają także stanowić idealną przykrywkę i wiarygodne wytłumaczenie, by temat pocisku odsunąć z pola widzenia szerokiej opinii publicznej.

Czytaj też: Incydent w Przewodowie i co dalej? Cztery bolesne lekcje dla PiS

Po rosyjskim pocisku balon

Znamienne, że na weekendowej konwencji PiS do trwającego któryś dzień kryzysu na linii MON–najwyżsi dowódcy nikt się nie odniósł. To, że nie wspomniał o nim szef MON Mariusz Błaszczak, może być zrozumiałe, wolał chwalić się sukcesami i roztaczać wizję najsilniejszej lądowej armii w Europie. Ale o generałach stojących na drodze tej wizji nie napomknął nawet prezes Kaczyński, a przecież z łatwością można sobie było wyobrazić, że zrobi z wojskowych kolejną „specjalną kastę” do rozliczenia lub weryfikacji. Prezes wybrał milczenie, zostawiając ministra samego z problemem pocisku i nakręconą do granic kampanią przeciwko jednemu z generałów, której szef MON nie jest w stanie wygrać bez nadzwyczajnego wsparcia.

Oznak dystansu było więcej. Prezes PiS dopiero na którymś miejscu wspomniał Błaszczaka i sprawy obronne w litanii najważniejszych zadań i ambicji PiS. Jeszcze bardziej uderzające było, że wicepremiera zabrakło w filmowym spocie promującym dokonania ostatnich lat. Ujęcie z żołnierzami się w nim znalazło, ale jako jedno z wielu, na których pokazywana była twarz Mateusza Morawieckiego. Mogło to zaboleć Błaszczaka, który musiał pamiętać w jak bezprecedensowy sposób premier wezwał go publicznie do wyjaśnień w sprawie pocisku spod Bydgoszczy. Gdy w prasie przeczytał dziś, że to jakaś „koronkowa robota” Morawieckiego i jego ludzi w porozumieniu z wojskowymi, ból mogła zastąpić wściekłość. Minionego tygodnia Mariusz Błaszczak nie zaliczy do udanych, być może to najgorsze kilka dni w jego politycznej karierze.

Ale oczywiście to polityk zbyt doświadczony i wytrenowany, by dał po sobie coś poznać. Na partyjnym panelu w ramach konwencji wystąpił na stojąco, niemal wyluzowany, opowiadał 20 min z kartką i bez telepromptera. Przekaz był do bólu przewidywalny, stanowił skondensowaną powtórkę jego wcześniejszych wystąpień: o likwidowaniu wojska przez PO-PSL i jego odbudowie przez PiS, o rekordowych zbrojeniach, o nowych dywizjach i ochotnikach do służby. Pod adresem poprzedników u władzy padł zarzut, jakoby otworzyli wschodnią Polskę na rosyjską agresję. Pod adresem sojuszników z Kanady przytyk, że nie rozumieją historii i nie wiedzą, że naziści to Niemcy. Pod adresem Wojska Polskiego słowa, że wojsko amerykańskie jest najlepsze i dlatego trzeba powielać jego wzorce. Miało to zapewne brzmieć dobrze, wyszło po błaszczakowemu. W każdym razie nie było nic o gen. Piotrowskim i szefie sztabu Andrzejczaku, którzy w ostatnich dniach napsuli mu krwi. Budowana do soboty narracja, jakoby to oni zawinili, a jeszcze ośmielali się dyskutować publicznie z przełożonym, gdzieś zniknęła. To może być sygnał, że partia rządząca postanowiła ten konflikt wyciszyć, a w każdym razie go już nie eskalować.

Mleko i tak się przecież rozlało. Żadna eskalacja napięcia dziś nie zmieni faktu, iż w grudniu do Polski wleciał obcy, rosyjski pocisk, że nie potrafiono lub nie chciano go zestrzelić i że nawet nie można go było przez kilka miesięcy znaleźć. To, że wbrew chełpliwym zapewnieniom ministra obrony i jego klakierów polska przestrzeń powietrzna wciąż nie jest wystarczająco chroniona, paradoksalnie potwierdziło samo ministerstwo. W sobotnim komunikacie – bodaj po raz pierwszy w taki sposób – poinformowało o wtargnięciu nad Polskę czegoś, co wojskowi wstępnie mieli zidentyfikować jako balon obserwacyjny wysłany z Białorusi. Przeleciał dalej niż rosyjska rakieta, co też – o dziwo – MON bez ogródek przyznał. Kontakt z obiektem miał zostać utracony prawie na linii Wisły w okolicy Rypina w kujawsko-pomorskim, a późniejsze alarmowe ostrzeżenia RCB świadczą o tym, że być może dotarł aż nad północno-zachodnią Polskę. Alert wydano dla trzech województw: kujawsko-pomorskiego, pomorskiego i zachodniopomorskiego, czyli blisko jednej piątej powierzchni kraju. Sporo, jak na przedmiot zapewne nie tak wielki jak chiński balon stratosferyczny i jak na domniemane możliwości polskiej warstwowej obrony powietrznej, której stworzeniem chwalił się Mariusz Błaszczak jeszcze w październiku. Zarówno incydent z grudnia, jak i ten z soboty potwierdzają, że do zbudowania tego systemu droga jeszcze daleka, choć to Błaszczak wykonał na tej drodze wiele istotnych kroków, a nawet skoków.

Czytaj też: To nie był atak na Polskę. Co to była za rakieta? Wyjaśniamy

Błaszczak odbił się od ściany Pałacu

Ale właśnie oświadczenie MON o balonie może być pierwszym sygnałem, że resort obrony odpuszcza i wycofuje się na z góry upatrzone pozycje. Komunikat stwierdza bowiem, że dowódca operacyjny tym razem zareagował zgodnie z oczekiwaniami ministra i uruchomił poszukiwania z udziałem WOT (wciąż ulubionego rodzaju wojsk). Sprawa braku zaangażowania WOT w poszukiwania rosyjskiego pocisku zajęła sporą część oskarżycielskiego wystąpienia Mariusza Błaszczaka w ubiegły czwartek i została powtórzona w piątkowym komunikacie zbierającym zarzuty wobec generała Piotrowskiego. Teraz przynajmniej w części sytuacja uległa poprawie, procedury uruchomiono, a więc MON może uznać swoją reprymendę za skuteczną. Nikt też nie może narzekać, że cokolwiek zatajono – informacja o obiekcie z Białorusi dotarła do ministra, jak się zdaje, w czasie rzeczywistym, choć nie do końca wiadomo, czy przez dowództwo operacyjne. Ale komunikat poszedł, nikt nie może zasłonić się niewiedzą – skutek jest więc podwójny i natychmiastowy. Sprawę można zamknąć, a jeśli nie zamknąć, to odłożyć.

Na to nakłada się reakcja prezydenta. Andrzej Duda po powrocie do kraju z Albanii pierwsze kroki skierował na poligon w Ustce, by stanąć u boku obu oficerów skonfliktowanych z ministrem obrony. Zwierzchnik sił zbrojnych maszerował ramię w ramię z gen. Piotrowskim i gen. Andrzejczakiem, czyli z oskarżonym o sprzeniewierzenie się służbie i tym, który ośmielił się przedstawić odmienną od ministra wersję wydarzeń z grudnia w kwestii tego, kto i kiedy o nich wiedział. Obaj generałowie wyglądali na wyluzowanych, spokojnych, pewnych prezydenckiego wsparcia. W wystąpieniu Duda starał się tonować sytuację: apelował o umiar, opanowanie emocji, do pewnego stopnia usprawiedliwiał nawet błędy wojskowych niecodzienną sytuacją, zapewniał, że z pomyłek wyciągają na bieżąco wnioski. Uczulał, że wiele informacji z dyskutowanego od kilku dni zakresu podlega klauzulom niejawności i apelował, by ich nie łamać w ogniu wymiany zdań. To mogło być odczytane jako wytyk wobec przecieku z materiałów MON lub SKW opublikowanych przez prawicowego dziennikarza Piotra Nisztora. Prezydent bezpośrednio nie odniósł się do zarzutów ministra Błaszczaka wobec gen. Piotrowskiego ani sugerowanych przez MON wniosków personalnych. Tak, jakby uważał je za mniej istotne. Ale wydane przed jego wizytą w Ustce oświadczenie BBN mówi, iż na razie nie ma podstaw do zmian na najwyższych szczeblach dowodzenia. Najwyraźniej oceny tej nie zmienił wysłany do prezydenta w piątkowy wieczór raport ministerstwa, bo Duda o nim nie wspomniał. Nie mógł wyraźniej zamanifestować solidarności z generalicją i wojskiem. I to sam, bez ministra obrony, który z reguły stara się towarzyszyć prezydentowi w spotkaniach z generałami, ale tym razem w Ustce się nie pojawił. Wcześniej tego dnia publicznie był widziany jedynie na konwencji programowej PiS.

Błaszczak na razie odbił się więc od ściany Pałacu Prezydenckiego, a sam nie jest w stanie wiele zdziałać. Bez zgody Dudy nie odwoła Piotrowskiego, tym bardziej Andrzejczaka. Mógłby użyć broni atomowej i np. złożyć wniosek do prokuratury na podstawie własnej kontroli lub sprawozdania NIK, o którym wspominał w liście zastrzeżeń wobec dowódcy operacyjnego. Jednak to byłaby eskalacja trudna do zaakceptowania w warunkach toczącej się za granicą wojny. Spory personalne, a nawet zarzuty na tak wysokich szczeblach załatwia się za zamkniętymi drzwiami. Wojsko przypomina pod tym względem do pewnego stopnia Kościół. Utrata zaufania do oficera, nawet najwyższego rangą generała, może być powodem do przesunięcia na inne stanowisko, a nawet zwolnienia ze służby, co uzasadnia się „potrzebami sił zbrojnych”. Ale nic tak nie przeczy kreowanemu na zewnątrz wizerunkowi „najsilniejszej armii Europy” jak publiczne podważanie zaufania do jednego z jej najważniejszych dowódców, którego w dodatku wszyscy na zewnątrz od lat znają i szanują. Ciągnięcie otwartego konfliktu jest nie do utrzymania, a zatem najlepiej go wyciszyć.

Czytaj też: NATO musi zacisnąć pięść, niekoniecznie atomową

Czy po pocisku pozostanie tylko lej?

Co się stanie dalej? Prezydent przeczyta raport MON i pokiwa głową. Może nawet zaprosi ministra i generałów na jakąś naradę. Zostanie opracowany jakiś dokument, bo skoro na bieżąco warto wyciągać wnioski, to czemu ich nie spisać. Można wprowadzić jakiś dodatkowy paragraf do i tak mamuciej ustawy o obronie Ojczyzny, zmienić jakiś wojskowy regulamin, wydać jakąś decyzję. I się rozejść do wykonywania zadań, których jest bez liku. Nie będzie jednak żadnego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Andrzej Duda może nie lubi stylu, w jakim Mariusz Błaszczak rozgrywa swoje sprawy z generałami, ale ani myśli dawać opozycji paliwa do roztrząsania sprawy pocisku i ataków na PiS. Prezydent coraz bardziej gra na siebie, ale wciąż nie gra przeciwko swojemu obozowi. Dlatego pomimo ewidentnego konfliktu nie wypowiedział się przeciwko Błaszczakowi, którego pozycja została niewątpliwie nadwątlona, ale wciąż jest bardzo silna. Pnący się w górę wicepremier poznał właśnie granice swoich możliwości, ale przecież nie został strącony z piedestału jak niegdyś Antoni Macierewicz. Dymisji Błaszczaka nie będzie, nie tylko dlatego że domaga się jej opozycja. Z drugiej strony nie będzie też dymisji gen. Piotrowskiego, choć kto wie, jak potoczy się jego służba w najbliższych miesiącach. Może sam zdecyduje niedługo, że pora ją kończyć, może ktoś mu tak doradzi. Kwestia tego, czy PiS i minister Błaszczak utrzymają władzę w kraju i resorcie, będzie mieć ogromne znaczenie.

A co z pociskiem? Czy pozostanie po nim tylko zarastający lej w lesie? Tu trzeba będzie obserwować postać, od której w pewnym sensie zaczęła się polityczna faza tej rozgrywki – Zbigniewa Ziobrę. To jego prokuratura prowadzi śledztwo i to ona zbiera informacje. Owszem, wojskowe służby zapewne położyły już ręce na materiałach, ale formalnie mają je obowiązek udostępniać śledczym. Błaszczak może zadbać o to, by nic niekorzystnego dla niego się nie wydostało, ale jak zachowa się Ziobro, tego nie można być pewnym, przynajmniej dopóki Suwerenna Polska nie dojdzie do ostatecznego porozumienia z PiS w sprawie wyborów i list. Jeśli istotnie mamy do czynienia z jakimś „antybłaszczakowym” spiskiem w rządzie, to przecieki mogą nadchodzić i z obozu wrogiego ministrowi, jak i jego sojuszników. Są wreszcie same służby, których szczelność nie raz była poddawana próbie. Były szef SKW gen. Piotr Pytel napisał wczoraj bez powołania się na źródło, że gen. Piotrowski telefonicznie poinformował o zdarzeniu ministra obrony i szefa sztabu generalnego i że SKW o tym natychmiast wiedziała. Czy emerytowany generał znany z niechęci do PiS wciąż ma jakiś dostęp do tajnej wiedzy? Czy czerpie ją od kolegów z czynnej służby? To kolejna zagadka.

Najmniej niestety liczyć możemy na najbardziej publiczny sposób wyjaśnienia sprawy przez nadzór parlamentarny, sejmowe i senackie komisje. Posiedzenia się odbędą, ale mogą być utajnione, bez dostępu mediów i z zakazem wynoszenia informacji, którego parlamentarzyści raczej przestrzegają. Kilkudniowe emocje zamienią się w wielomiesięczne oczekiwanie na wynik śledztwa, na razie dotyczącego sprowadzenia niebezpieczeństwa katastrofy, a więc odpowiedzialności Rosjan, która jest oczywista.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną