W samym środku kampanii wyborczej, na trzy tygodnie przed głosowaniem, liderzy Lewicy postanowili zrobić sobie wycieczkę do Wiednia. Brzmi dziwnie, ekstrawagancko? Owszem. Co więcej, to chyba pierwsza tego typu wyprawa w dziejach polskich kampanii i wywołała sporo nieprzychylnych komentarzy – że przecież tu o Polskę chodzi, że w Austrii nikogo nie przekonają, że to bezsensowne przepalanie pieniędzy i benzyny (w dobie kryzysu klimatycznego!). I było to raczej do przewidzenia. Po co w takim razie lewicowcy zdecydowali się na taką eskapadę?
Wiedeń. Święty Graal lewicy
Wiedeń regularnie trafia na szczyty zestawień najbardziej przyjaznych do życia miast na świecie, a jego program mieszkaniowy jest dla osób o poglądach lewicowych czymś w rodzaju politycznego świętego Graala. Program trwa od stulecia i walnie przyczynia się do tego, że od 1919 r. austriacka socjaldemokracja straciła władzę w stolicy tylko raz – gdy zbrojnie przejęli ją austrofaszyści. Dziś w Wiedniu ok. 220 tys. z 958 tys. mieszkań należy do miasta, a dodatkowe 200 tys. do spółdzielni. Mają one regulowane ceny, więc wynajem lokalu o powierzchni 50 m kosztuje jakieś 1,5 tys. zł – przy znacznie wyższych pensjach niż w Polsce.
Mieszkania nie dostanie każdy, ale wymagania są liberalne. Przykładowo: jako singiel nie można zarabiać więcej niż 53 tys. euro rocznie; pułap ten przekracza zaś tylko 25 proc. wiedeńczyków. Co więcej, przychód sprawdza się tylko raz: przy przyznawaniu mieszkania. Osiedla mają przestrzenie wspólne, zieleń, przedszkola czy boiska. A że lokali wynajmowanych na zasadach niekomercyjnych jest tak wiele, to presja cenowa uniemożliwia też prywatnym właścicielom