Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Polskie służby zatrzymały ukraińskich dziennikarzy. Znowu. „Polska będzie się tłumaczyć”

Granica polsko-ukraińska Granica polsko-ukraińska Wojtek Radwański / EAST NEWS
Dwaj dziennikarze z Ukrainy zostali uznani za zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego Polski i wydaleni z pięcioletnim zakazem wjazdu do Schengen. Jeden z nich opowiedział nam, jak do tego doszło.

Zacznijmy od tego, że Yuriy Konkevych i Oleksandr Pilyukrobili, dziennikarze ukraińskiej agencji informacyjnej Rayon.in.ua, wcale nie zamierzali zatrzymywać się w Braniewie (woj. warmińsko-mazurskie). – Planowaliśmy udać się na przejście graniczne Bezledy-Bagrationowsk na północy Polski. Mieliśmy zbadać intensywność ruchu ciężarówek z Rosji, prawdopodobnie ze zbożem, ale też innymi produktami rolnymi – mówi „Polityce” Konkevych.

Był 7 marca, na polskich drogach strajkowali rolnicy – ulice pełne traktorów, nie zapowiadało się, że reporterzy dotrą do celu. Zatrzymali się więc w Braniewie. – Na stacji kolejowej w pobliżu miasta zobaczyliśmy setki wagonów ze skroplonym gazem ziemnym, wszystkie z nazwami rosyjskich firm. Zaczęliśmy je filmować na potwierdzenie, że handel z Rosją jest kontynuowany – relacjonuje Konkevych.

Zapewnia, że nagrywali z odległości, nie zbliżając się do „obiektów infrastruktury krytycznej”, czyli rosyjskich wagonów. Nie chcieli podpaść polskiej policji, szczególnie że w pamięci mieli świeży incydent z Mychajło Tkaczem i Jarosławem Bondarenką, dziennikarzami śledczymi „Ukraińskiej Prawdy” (największej internetowej gazety w Ukrainie), którzy nieco ponad tydzień wcześniej zostali zatrzymani na wschodniej granicy podczas przygotowywania materiału o handlu produktami rolnymi z Białorusią. Dziennikarzom nie pozwolono na telefon do bliskich ani do redakcji. Po około czterech godzinach odzyskali swoje rzeczy, ale bez części zebranego materiału.

Konkevych i Pilyukrobili nie mogli wtedy wiedzieć, że będą mieć gorzej.

Czytaj też: Paliwo wyborcze, czyli jedziemy na rosyjskim autogazie. Choć Morawiecki uroczyście deklarował

„Boleśnie przyjmujemy każdy cios”

Irkucka Kompania Naftowa, Sibur... – oczy Konkevycha zaświeciły się na te wszystkie nazwy rosyjskich firm, bo co innego czytać o nich w jakichś suchych raportach statystycznych, a co innego zobaczyć wypisane na setkach wagonów. Tego dnia robili wiele zdjęć, gdy nagle – już w samym Braniewie, nieopodal rzeki, stadionu i budynków mieszkalnych – podeszli do nich mundurowi. Poprosili reporterów, by pokazali im nagrania na swoich smartfonach. Po czym przewieźli na komisariat i zatrzymali.

Zabrano im sprzęt redakcyjny i rzeczy osobiste z samochodu. Pytano, co robią w Polsce. W rozmowie z magazynem branżowym „Press” i OKO.press stwierdzili, że z początku nie przyznali się, że są dziennikarzami, w nadziei, że dzięki temu szybciej ich wypuszczą i będą mogli wrócić do pracy. Ale wśród rzeczy w aucie były legitymacje prasowe i zaświadczenie z redakcji. W końcu – było to już podczas przesłuchania z funkcjonariuszami Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego – przyznali, że są reporterami i nad czym pracują.

Kilka dni przed naszym przyjazdem do Polski rosyjski dron zaatakował budynek mieszkalny w Odessie – zauważa nasz rozmówca. – Zginęły rodziny z małymi dziećmi, niemowlętami. Powiedziałem polskim oficerom wywiadu: wyobraźcie sobie, że Rosjanie biorą skądś pieniądze na te drony. Wyobraźcie sobie, że przyjechaliśmy z Ukrainy, w której trwają właśnie dni żałoby po ofiarach w Odessie. To już trzeci rok wojny, a my wciąż boleśnie przyjmujemy każdy cios. A szczególnie bolesne jest to, że Europa nadal handluje z Rosją.

Wyjaśnił, że są tutaj po to, by opisać ten proces. – Chcieliśmy pokazać społeczeństwu, że podczas gdy granica jest blokowana przez polskich rolników, a Ukraina – Polska też – ponosi miliardowe straty, handel z Rosją trwa i nikt przeciw temu nie protestuje – mówi Konkevych.

Czytaj też: Kwadratura tira na granicy z Ukrainą. Robi się nerwowo, a najtrudniejsze przed nami

Zatrzymanie po zatrzymaniu

Następnego dnia wieczorem zostali zwolnieni z aresztu. I od razu ponownie zatrzymani, tym razem przez Straż Graniczną. Poinformowano ich, że zagrażają bezpieczeństwu narodowemu Rzeczypospolitej Polskiej i jako tacy zostaną deportowani i otrzymają zakaz wjazdu do Schengen na pięć lat.

9 marca wieczorem funkcjonariusze SG doprowadzili dziennikarzy do punktu kontrolnego Dorohusk-Jagodzin.

Jak na ironię – zauważa dziś Konkevych – deportowano nas w momencie, gdy Sejm RP podjął projekt uchwały ws. nałożenia sankcji na import rosyjskiej i białoruskiej żywności i produktów rolnych do Unii Europejskiej.

Decyzja o deportacji została podjęta na podstawie postanowienia wydanego przez ABW. Zapytaliśmy służbę, jakie zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego Polski stanowili dziennikarze z Ukrainy. W odpowiedzi zostaliśmy odesłani do komunikatu prasowego. Dowiadujemy się z niego, że dwaj obywatele Ukrainy podawali się za turystów. Fotografowali w Braniewie obiekty mające znaczenie dla bezpieczeństwa i obronności RP.

Co to za obiekty? Konkevych relacjonuje, że gdy ich zatrzymywali, mundurowi mówili o elektrowni wodnej w centrum miasta (można ją dokładnie obejrzeć w Google Maps). Później, gdy na komisariacie przejrzeli ich sprzęt, tłumaczyli, że chodzi o rosyjskie wagony.

Nie spodziewaliśmy się tak ostrej reakcji ze strony polskich służb – mówi o deportacji Konkevych. Dlatego wraz z Pilyukrobilim odwołali się od niej.

Czytaj też: Są silniejsi. Nękają, niszczą, próbują uciszyć. Czy znajdzie się w końcu bat na SLAPP?

Śledztwo na wczesnym etapie

To nie koniec, bo sprawą zajmuje się też Prokuratura Okręgowa w Braniewie. Jak dowiedziało się OKO.press, chodzi o „postępowanie w zakresie przestępstwa z art. 130 § 3 kk polegającego na gromadzeniu w celu udzielenia obcemu wywiadowi wiadomości, których przekazanie może wyrządzić szkodę Rzeczypospolitej Polskiej w postaci zdjęć i nagrań cywilnej infrastruktury krytycznej przez czterech obywateli Ukrainy” (dwóch dziennikarzy i dwóch kierowców).

Prokuratura podkreśla, że „mężczyźni wykonywali zdjęcia wielu obiektów na terenie Braniewa, m.in. ramp przeładunkowych PKP Cargo, elektrowni wodnej, mostu, terminalu przeładunkowego gazu itd.”. Zostali zatrzymani w charakterze świadków, nie przedstawiono im żadnych zarzutów. „Śledztwo jest na wstępnym etapie, w jego trakcie weryfikowana będzie, w szczególności, wersja podana przez ww. obywateli Ukrainy”.

Czytaj też: Nocne uzgodnienia w sprawie handlu UE z Ukrainą. Co z cłami na towary z Rosji?

„Polska będzie się tłumaczyć”

Od deportacji minęły trzy tygodnie, a reporterzy wciąż czekają na zwrot zarekwirowanego sprzętu – redakcyjnego i osobistego.

Sprawę monitoruje Narodowy Związek Dziennikarzy Ukrainy (NZDU), który zaapelował do kolegów w Polsce (Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, SDP). – Wyrażamy solidarność z ukraińskimi dziennikarzami śledczymi – mówi w rozmowie z „Polityką” Serhij Tomilenko, prezes NZDU. – To już druga sytuacja [po zatrzymaniu dziennikarzy „Ukraińskiej Prawdy” 27 lutego], gdy polskie służby bezpieczeństwa traktują w sposób niedopuszczalny ukraińskich dziennikarzy śledczych. W związku z tym my, Narodowy Związek Dziennikarzy Ukrainy, zaapelowaliśmy o wsparcie do Europejskiej i Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy, a także do SDP.

MFD opisała obie sytuacje i wezwała „polskie władze do przeprowadzenia niezależnego i dokładnego śledztwa w sprawie tych poważnych ataków na dziennikarzy oraz do ponownego rozważenia ich deportacji”.

Ponadto uruchamiany jest mechanizm dyplomatyczny na poziomie Rady Europy, w ramach którego Polska i jej rząd będą musiały przedstawić pełny raport i wyjaśnienie tych sytuacji – twierdzi prezes NZDU.

Przyznaje, że incydenty z udziałem dziennikarzy się zdarzają, ale – jak tłumaczy – kluczowy jest sposób reagowania na nie. Szczególnie gdy pracownicy mediów wykonują swoją pracę, współpracują i nie odmawiają składania wyjaśnień. – Jednak ze strony polskich władz i sił bezpieczeństwa nie widzimy odpowiedniej reakcji, nie widzimy zrozumienia, uznania znaczenia śledztw dziennikarskich, uznania zainteresowania społeczeństwa takimi tematami – wyjaśnia Serhij Tomilenko.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną