Faktycznie, okazuje się, że trudno znaleźć skuteczny paragraf na niszczenie laptopów czy używanie służbowego komputera ministra przez apolityczną dziennikarkę publicznej telewizji. Niełatwo doprowadzić na ławę oskarżonych za udostępnianie na wynos akt śledztwa szefowi partii, za narady u premiera na temat, jak wsadzić za kratki polityka wrogiej partii; nie ma jak ukarać za antydatowanie pisma o zagłuszaniu pielęgniarek, za włączanie się szefa CBA czy prokuratorów w kampanię wyborczą, za wysyłanie od pierwszego dnia służb specjalnych za rządowym koalicjantem.
Między literą kodeksu karnego a rozwiniętą, trzymającą cywilizowane standardy demokracją jest całe szare pole, które przez dwa lata pracowicie uprawiało PiS, pokazując, jak można psuć system i ciąć najbardziej delikatną ustrojową tkankę, tak by nie zabrudzić skalpela. Gdyby PiS zwyczajnie łamało prawo, można by sprawę załatwić kilkoma procesami. Ale metoda PiS, paradoksalnie, była jeszcze bardziej szkodliwa, bo polegała na działaniu - korzystając z tytułu znanego filmu - „między słowami". Zwolennicy PiS uważają zapewne, że jeśli nie było wprost łamania prawa, to wszystko jest w porządku. Ale reguła, że to, co nie jest zakazane, jest dozwolone, dotyczy obywateli, a nie władzy, której, aby zasłużyć na miano w pełni demokratycznej, nie wystarczy fakt, że nic jej (jeszcze) nie udowodniono. Czasami wystarczy swego rodzaju wiedza operacyjna. Zwłaszcza że PiS zasadniczo nie neguje faktów, uważa je jedynie za „nieistotne głupstwa".