Powody są techniczne, mianowicie przedłuża się remont Teatru Muzycznego, w którym organizowane są galowe projekcie festiwalowych tytułów oraz niektóre imprezy towarzyszące. Organizatorzy festiwalu o zmianie terminu informują mailowo tonem przepraszającym, jakby nie mieli wątpliwości, że w kolejnych sezonach wszystko wróci do normy. Można by jednak zapytać: do jakiej normy?
Przeniesienie festiwalu z września – kiedy to odbywał się przez wiele lat – na maj, to jeden z najmniej zrozumiałych pomysłów, jakie zrodziły się w głowach osób odpowiadających za poziom i promocję polskiego kina. Oczywiście w maju jest cieplej niż we wrześniu, przy odrobinie wyobraźnie – dodatkowo po udanym bankiecie - możemy sobie nawet wyobrazić, że nie jesteśmy nad Bałtykiem, lecz nad Morzem Śródziemnym, w Cannes. Ale Gdynia to przecież nie tylko życie towarzyskie i uczuciowe. To ma być przede wszystkim promocja polskiego kina. O filmach nagradzanych się pisze, mówi, pokazuje się ich twórców w telewizji, krótko mówiąc, szersza publiczność odbiera zmasowany komunikat, że kino polskie żyje, a nawet chwilami ma się całkiem dobrze. I teraz należałoby te najbardziej oczekiwane tytuły szybko kierować do dystrybucji. Tak też działo się wówczas, gdy Festiwal odbywał się we wrześniu, na starcie nowego sezonu kinowego. Tymczasem filmy nagradzane w maju najczęściej muszą czekać na premierę aż do jesieni – jak przykładowo w tym roku „Jesteś Bogiem” czy „Obława” – i cała darmowa akcja promocyjna na nic.
Krótko mówiąc, dajmy sobie spokój z tym majowym festiwalem. Cannes konkurencji i tak nie zrobimy. Niechaj zatem przyszłoroczny Festiwal będzie powrotem do tak nieroztropnie porzuconego terminu. Z korzyścią dla polskiego kina. Pomijając, że wrześnie też bywają w Polsce piękne.