Próbował kontynuować, ale jednak stwierdził, że nie może się skupić i zszedł na kilka minut ze sceny. Zagadką dla mnie zawsze było, w jaki sposób wielki pianista wyczuwa, że jest przez kogoś z sali nielegalnie nagrywany. Można jednak zrozumieć, że jeśli istotnie to wyczuwa, może go to rozpraszać. A już szczególnie jeśli ktoś bezczelnie nagrywa koncert smartfonem. Takie zachowanie rozprasza zresztą nie tylko artystę, ale i sąsiadów - słuchaczy.
Inną sprawą jest, czy miał rację komentując później swoją reakcję zaskoczonej publiczności, że wiele kontraktów stracił przez dostępność danej muzyki w sieci i że YouTube niszczy muzykę. To nonsens.
Po pierwsze, miłośnicy muzyki poważnej wymagają przecież wysokiej jakości dźwięku, której YouTube nie ma. Po drugie, nagrania na YouTube zwiększają tylko popularność artysty i zachęcają do bliższego kontaktu z jego sztuką. Co więcej, zdarzają się już kariery rodem z YouTube: taki był przypadek ukraińskiej pianistki Valentiny Lisitsy, która właśnie wrzucając swoje klipy uzyskała ostatecznie lukratywny kontrakt z Deccą, a która w realu – jak się przekonaliśmy w zeszłym roku na festiwalu Chopin i Jego Europa – okazała się bardzo rozczarowująca.
Wielcy zaś artyści dzisiejszej doby mają do pirackich nagrań bardzo zróżnicowany stosunek. Że pozostaniemy przy przykładach ze świata pianistyki: Grigori Sokolov nie protestuje i chyba w ogóle nie interesuje się tym, że po każdym niemal jego recitalu na YouTube pokazuje się jego pirackie nagranie. Inny zaś wielki pianista, András Schiff, kiedyś po niezwykle udanym recitalu w Warszawie spytał swojego polskiego znajomego w Nowym Jorku: - Nie wiesz, czy ktoś może nagrał ten mój warszawski koncert? Tak świetnie mi się wtedy grało, że chętnie bym go sobie posłuchał.