Kultura

Chłodnym okiem

Roman Polański. Dla niego liczy się nie przynależność narodowa, tylko zdolność przetrwania

Żywiołem, z którym Polański bezgranicznie się utożsamia, jest sztuka. To ona jest jego schronieniem, żyje dzięki niej. Żywiołem, z którym Polański bezgranicznie się utożsamia, jest sztuka. To ona jest jego schronieniem, żyje dzięki niej. Sony Pictures Classics/Supplied by LMK / Bulls
Dla wielu Amerykanów Polański pozostaje godnym potępienia banitą, wcieleniem zła, bezczelnym, pokręconym karłem i pedofilem zasługującym – jak chcą internauci – na stryczek.
Okładka przygotowywanego do druku pamiętnika Samanthy Geimer, ofiary gwałtu sprzed 36 lat.Atria Books/materiały prasowe Okładka przygotowywanego do druku pamiętnika Samanthy Geimer, ofiary gwałtu sprzed 36 lat.
Roman Polański na planie „Wstrętu” z Catherine Deneuve (1965 r.)Rue des Archives/Forum Roman Polański na planie „Wstrętu” z Catherine Deneuve (1965 r.)

60-letnia Amerykanka, znana tylko pod imieniem Robin, ogłosiła w czasie specjalnej konferencji w Los Angeles, że jako 16-latka była molestowana przez Romana Polańskiego. To już trzecia kobieta, po Samancie Gaimer i aktorce Charlotte Lewis, która oskarżyła polskiego reżysera o molestowanie.

Robin twierdzi z kolei, że ujawnia swoją historię mimo przedawnienia, bo chciałaby zeznawać w sprawie Gaimer. Jej zdaniem proces powinien się zakończyć wyrokiem, a reżyser ponieść odpowiedzialność. Jej zdaniem nieletnich ofiar jest więcej.

Przypominamy tekst o twórczości i niezwykłym życiorysie polskiego reżysera, który został opublikowany w POLITYCE 11 sierpnia 2013 roku.

***

Roman Polański kończy właśnie 80 lat. Powodów do świętowania ma wiele. Wciąż jest gwiazdą światowego kina. A najbardziej niezwykły prezent urodzinowy szykuje mu Samantha Geimer, ofiara gwałtu sprzed 36 lat. Za miesiąc ukaże się jej pamiętnik z nieznanymi dotąd szczegółami procesu, który zrujnował reputację i złamał hollywoodzką karierę polskiego reżysera.

Książka ma złowieszczy tytuł „Dziewczyna: życie w cieniu Romana Polańskiego”, jednak podobno nie jest wymierzona w reżysera. Na okładce widnieje portret 13-letniej Geimer, noszącej wtedy panieńskie nazwisko Gailey. Wykonał go osobiście Polański w trakcie pierwszej sesji zdjęciowej w jej domu w Woodland Hills na trzy tygodnie przed feralnym dniem, gdy podał jej alkohol, popularny wówczas narkotyk metakwalon, namówił do kąpieli nago w jacuzzi, a następnie wielokrotnie zgwałcił.

Ścigany przez amerykański wymiar sprawiedliwości Polański, nie wiedząc jeszcze, co się w książce znajdzie, zawczasu przygotował ironiczną odpowiedź. Jego najnowszy film „Wenus w futrze” (miał premierę w Cannes, do kin wejdzie 8 listopada) wygląda na groteskowy spektakl o karze wymierzanej sobie przez próżnego reżysera teatralnego posiadającego – jak by powiedział Truffaut – powierzchowność pawia. Gra go łudząco podobny do Polańskiego francuski aktor Mathieu Amalric. Aktu zemsty dokonuje początkująca aktoreczka o bogatym doświadczeniu wyniesionym z nocnych klubów, umiejętnie wykorzystująca jego skłonności sadomasochistyczne, by go upokorzyć i zniszczyć. Sztuka Davida Ivesa, wcześniej wystawiana na Broadwayu, na podstawie której powstał film, opatrzona jest proroczym mottem: „Bóg pokarał go i oddał w ręce kobiety”.

Przygotowując swoje wspomnienia do druku, Geimer, której nie udało się zrobić kariery ani w aktorstwie, ani w zawodzie modelki, uspokajała, że wcale nie chodzi o odwet, tylko o zerwanie z niepożądanym wizerunkiem wiecznej ofiary seksualnego przestępstwa. Dlaczego więc tak długo zwlekała z publikacją? Jak to się ma do jej próśb do prokuratury o odstąpienie od ścigania Polańskiego? Do publicznych zapewnień, że dawno już wszystko sławnemu artyście wybaczyła, za co w 1988 r. zainkasowała od niego pół miliona dolarów wraz z odsetkami?

Przy wzmożonej aktywności twórczej reżysera i nieustannym zainteresowaniu jego osobą media do skandalu wciąż będą wracały. Choćby dlatego, że nie jest to zwykły skandal obyczajowy. Ważna jest już sama otoczka sprawy: niedawne przetrzymywanie Polańskiego w areszcie, tajemnicza gra polityczna tocząca się w związku z nim między rządem Stanów Zjednoczonych a szwajcarskimi bankowcami, groźba ekstradycji, wzburzenie i protesty międzynarodowego środowiska artystycznego. Jednym afera ta przypomina grecką tragedię, innym sprawę Dreyfussa.

Megaloman żyjący bez ograniczeń

Dla wielu Amerykanów Polański pozostaje godnym potępienia banitą, wcieleniem zła, bezczelnym, pokręconym karłem i pedofilem zasługującym – jak chcą internauci – na stryczek. Dla Europejczyków to bohater, błyskotliwy showman, niezależny twórca, ofiara rozwiązłych czasów, w jakich przyszło mu pracować za oceanem. My, Polacy, dla których Polański zawsze był dumą narodową i żywym dowodem przezwyciężenia rodzimych kompleksów, musieliśmy sobie przy tej okazji odpowiedzieć na trudne pytanie: czy wybitnemu artyście, zajmującemu się granicznymi przeżyciami w sztuce, wolno więcej? Czy mając świadomość, co złego uczynił, wypada na przykład wręczać mu honorowy doktorat (senat Uniwersytetu Jagiellońskiego z powodu „wątpliwości natury moralnej” odmówił)?

Niezależnie, jak bardzo niesamowite i mroczne robił filmy oraz z jak wielkim spokojem przyglądał się w nich złu, życie Polańskiego zawsze było dziwniejsze od tego, co kręcił. „Polańskiego otaczała aura człowieka renesansu, zbrodniarza i mimowolnego bohatera niezliczonych rozpraw doktorskich, w których na czoło wysuwała się teza, jakoby artysta był kilkoma zgoła odmiennymi osobami” – napisał Christopher Sandford w chyba najbardziej rzetelnej biografii autora „Chinatown”.

Najbardziej znana z tych osób-masek to notoryczny hulaka, z wdziękiem przekraczający normy dobrego wychowania, megaloman żyjący bez ograniczeń. O wariackich wyczynach lubiącego się zabawić Polańskiego w łódzkiej filmówce, w dyskotekach swingującego Londynu, na Mulholland Drive krążą legendy. Jerzy Kosiński nazwał to „darem arogancji”. Spięty z powodu ambicji prześcignięcia wszystkich, uparty artysta nie przejmował się zbytnio problemami innych. Prowokował, wyżywał się na otoczeniu, sprawdzał, na co go stać. A gdy zderzał się z potężniejszą siłą, na którą nie miał żadnego wpływu, ostentacyjnie trzaskał drzwiami, starając się w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. Gdy Gomułka zaatakował „Nóż w wodzie” jako dzieło „płytkie intelektualnie”, „oderwane od konkretów i warunków społecznej rzeczywistości Polski budującej socjalizm” – co oznaczało marne perspektywy na dalsze wykonywanie zawodu w kraju – wsiadł do Mercedesa i wyjechał do Francji.

Po „Dziecku Rosemary”, inicjującym modę na kino satanistyczne, w amerykańskiej prasie huczało od plotek, że polski reżyser, niekryjący swoich okultystycznych zainteresowań, zaprzedał duszę diabłu, zawarł faustowski pakt, filmując udrękę kobiety zapłodnionej przez demona. Szeroko komentowana była znajomość Polańskiego z Antonem LaVeyem, założycielem Kościoła Szatana w San Francisco, który zresztą zagrał w tym horrorze. Niecodzienne praktyki seksualne, fascynacja czarną magią, kontakty z rozmaitymi sektami, narkotyki – to wszystko m.in. sprawiło, że jednym z głównych podejrzanych o dokonanie zbrodni w Bel Air (przynajmniej zdaniem żądnych sensacji mediów) stał się przez chwilę sam Polański.

Koledzy, przyjaciele i lepiej znający reżysera ludzie zdecydowanie wolą w nim widzieć postać charyzmatyczną, tragiczną, skomplikowaną wewnętrznie, wrażliwą i skrzywdzoną. Nie uzależnionego od seksu beztroskiego kobieciarza i dandysa lubiącego dużo młodsze partnerki, tylko porzuconego przez pierwszą żonę (Barbarę Kwiatkowską) oszukanego męża, dokonującego później zarówno w życiu prywatnym, jak i sztuce swego rodzaju zemsty na kobietach. Kwitującego swoje postępowanie zaskakująco szczerym wyznaniem: „Zwyczajna miłość nie jest interesująca. Zapewniam was, że jest niewiarygodnie nudna”.

Zdaniem wielu psychologów wielki apetyt na życie Polańskiego to dość typowa reakcja dziecka, które zdołało przetrwać Holocaust. O niektórych traumatycznych doznaniach w czasie okupacji opowiedział w autobiografii „Roman”. Był świadkiem aresztowania ojca w krakowskim getcie. Widział Niemców zabijających na ulicy staruszki. Cierpiał głód, przeraźliwą samotność. Wojna go zahartowała. Pozostawiając bliznę w postaci „dziwacznego połączenia małego chłopca z cynicznym starcem”. Odtrącenie przez ojca, który wrócił z obozu Mauthausen i bez niego zamieszkał z macochą, uznał za „niewybaczalną zdradę”. Rzucił się w wir nowego życia, chcąc o wszystkim zapomnieć. Zajął się sportem, zapisał do harcerstwa, odkrył teatr, w którym dzięki Marii Billiżance zaczął występować. Dopiero w „Pianiście” powrócił do tematu. To jego najbardziej osobiste dzieło. Zepchnięcie bohatera filmowego (alter ego Polańskiego) na drugi plan, uczynienie z niego obserwatora, przymusowego świadka tragedii, pozwoliło mu przyjrzeć się w szerszej skali nie tylko skomplikowanym polsko-żydowsko-niemieckim relacjom w piekle okupacji, ale także spojrzeć na człowieka jako na dziwny gatunek, który sam siebie unicestwia. W klaustrofobicznej atmosferze kręconych przez Polańskiego dramatów, w ich makabrze i szyderczym okrucieństwie krytycy za każdym razem dopatrywali się śladów okupacyjnej skazy.

Każdy, kto zetknął się osobiście z autorem „Piratów”, zachwyca się jego wybitną inteligencją. On sam nigdy nie pozował na intelektualistę. Jeszcze w wieku 13 lat sprawiał wrażenie zapóźnionego w rozwoju. Źle się uczył. Niemniej do lektur, które go ukształtowały, zalicza pisma Bertranda Russella, brytyjskiego matematyka i filozofa, laureata Nagrody Nobla, autora głośnego eseju „Dlaczego nie jestem chrześcijaninem”. Nawet dziś, będąc wierny kulturze masowej, zamiast popularnych powieści Polański najchętniej wybiera do czytania pozycje naukowe.

Żyd, agnostyk, hulaka

Pytany przez dziennikarzy, kim jest, odpowiada: nomadą, czyli obywatelem świata, bezpaństwowcem, dla którego liczy się nie kraj pochodzenia czy zamieszkania, tylko zdolność przetrwania. Polański nigdy nie był niewolniczo przywiązany do ojczystego języka, jednej kultury (oprócz polskiego włada biegle m.in. francuskim, angielskim i niemieckim). Trudno go gdziekolwiek zaszufladkować. Urodził się przecież w Paryżu w niepraktykującej żydowskiej rodzinie. Dorastał w PRL. „Wstręt”, swój pierwszy film fabularny na emigracji, nakręcił w Londynie. Później przeniósł się do Rzymu i Hollywood. Do czasu zatrzymania na lotnisku w Zurychu mieszkał na przemian w Szwajcarii i Francji. Jego obecna żona Emmanuelle Seigner, z którą ma dwoje dzieci, jest Francuzką.

Narodowość nigdy nie stanowiła dla niego problemu, istotnego wyróżnika czy kodu, według którego dobierał sobie znajomych lub współpracowników. Religia również nie. Słynne ekscesy z kolegami z łódzkiej filmówki, do których każdy się dzisiaj chętnie przyznaje, Polański zamienił później na jeszcze barwniejsze zagraniczne przyjaźnie, m.in. z pochodzącym z Hongkongu mistrzem sztuk walki Bruce’em Lee (niósł jego trumnę na pogrzebie), słynnym brytyjskim kierowcą rajdowym Jackie Stewartem (poświęcił mu dokument „Weekend of Champion”), wydawcą „Playboya” Hugh Hefnerem czy Jackiem Nicholsonem. Mimo gorzkich doświadczeń, wyniesionych z krakowskiego getta, oraz długich miesięcy spędzonych w ukryciu w zapadłej wsi Wysoka o swoim żydostwie – poza częstym narzekaniem na wrodzone poczucie winy – Polański niewiele ma do powiedzenia. Podkreśla, że jest agnostykiem. Zna tradycję, lecz nie wierzy w Boga ani diabła. Co najwyżej w przypadek, złośliwy los, fatum, które ciąży nad jego życiem i niespodziewanie objawia się makabrycznymi powtórzeniami, trudnymi do zrozumienia paradoksami. Przykładowo: jego matka, idąc do komory gazowej w obozie Auschwitz-Birkenau, była w czwartym miesiącu ciąży. W takim samym stanie wiele lat później została zamordowana jego druga żona Sharon Tate.

Bóg wśród reżyserów?

Żywiołem, z którym Polański bezgranicznie się utożsamia, jest sztuka. To ona jest jego schronieniem, żyje dzięki niej. Obejrzane podczas okupacji propagandowe filmy dawały mu namiastkę bezpieczeństwa i bezcenne chwile zapomnienia w obliczu barbarzyństwa Zagłady. Z ekranowych napisów nauczył się w końcu samodzielnie czytać. Takie filmy jak „Niepotrzebni mogą odejść” już po wojnie pomogły mu oswoić dotkliwe poczucie odrzucenia. „Rashomon” upewnił go, że role prześladowcy i ofiary – temat często przewijający się w jego twórczości – są względne. W zależności od sytuacji granica między nimi się zaciera. Ucieczka w świat Felliniego, Kubricka, Olivera, ale też w literackie fikcje Becketta, Pintera, Kafki stwarzała szansę odreagowania wielu lęków, pokonania strachu przed innymi, wyswobodzenia się z zaklętego kręgu cierpienia, samotności, posmakowania przygody. A niekiedy mamiła złudną nadzieją wybaczenia win i pojednania z wrogami.

Tak jak Szpilman ukrywający się w gruzach zniszczonej Warszawy czerpał moc z muzyki, tak samo Polański odnalazł ją w pasji, z jaką podchodzi do zawodu filmowca. Najpierw aktorstwo, później reżyseria dały mu siłę, były jego odskocznią, autentycznym ratunkiem przed chaotyczną rzeczywistością, w której czai się groza. Na każdy podstępny cios otrzymany od losu oraz życiową klęskę zawsze odpowiada powrotem na plan. Jego specjalnością stała się chłodna narracja – w konfrontacji z gorączkowym, a niekiedy histerycznym postępowaniem bohaterów – pozwalająca na obserwację degradacji człowieka na zimno.

Głównie dzięki zdolności tworzenia potrafi się odradzać jak Feniks z popiołów. Masakrę w Bel Air, gdzie banda Mansona zamordowała jego żonę i kilkoro przyjaciół, zadając im po kilkadziesiąt ciosów nożem, odreagował pełną krwi i przemocy ekranizacją szekspirowskiej „Tragedii Makbeta”. Po oskarżeniu o gwałt na 13-latce, 42-dniowym pobycie na obserwacji psychiatrycznej w więzieniu w Chino i ucieczce z Ameryki wziął się za ekranizację powieści „Tessa d’Urberville” Thomasa Hardy’ego o zgwałconej wiejskiej dziewczynie, którą zagrała Nastassja Kinski, jego kolejna nastoletnia kochanka. Na wielomiesięczny areszt domowy w Gstaad z elektroniczną obrożą na nodze odpowiedzią była „Rzeź” – filmowa adaptacja sztuki teatralnej Yasminy Rezy o tym, że za dobrymi intencjami wymiaru sprawiedliwości (czyli kulturalnymi zachowaniami dorosłych, starających się zawrzeć ugodę w sprawie bójki dzieci) kryją się kłamstwa, atawistyczne uprzedzenia i nienawiść.

Nie ma się co dziwić, że tworząc ambitne kino rozrywkowe dla jak najszerszej widowni, tak wielką wagę przywiązuje do perfekcji formalnej. Faye Dunaway, grająca w „Chinatown” tajemniczą blondynkę z przeszłością, była udręczona dziwnymi metodami pracy reżysera, który dla osiągnięcia właściwego stanu emocjonalnego bohaterki wyrywał aktorce włosy z głowy. Stosunkowo prostą scenę zbliżenia ręki we „Wstręcie” Polański kazał powtarzać 27 razy, rzucając przy okazji wyzwanie Kubrickowi, potrafiącemu nagrywać tyle samo dubli. Do „Tess” ponoć nakręcił tyle materiału, że samo jego przeglądanie trwało miesiąc. Z powodu przesadnej drobiazgowości reżysera współpracownicy uważają go za despotę prowadzącego przewrotną grę z zainteresowaniem, jakie wzbudza. Aby oddać wiarygodność średniowiecznych realiów w „Tragedii Makbeta”, sprawdzał na przykład, czy historyczne stroje były szyte ręcznie. Jednak dzięki niezwykłej umiejętności oczarowywania i dominowania wybaczano mu to i nazywano go Bogiem, największym spośród żyjących reżyserów, co – jak pisze Sandford – Polański pewnie by zaakceptował.

Polityka 33.2013 (2920) z dnia 11.08.2013; Kultura; s. 72
Oryginalny tytuł tekstu: "Chłodnym okiem"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną