Artykuł w wersji audio
Zmarły niedawno Keith Emerson – lider grupy Emerson, Lake&Palmer – był zarazem ubóstwiany i nienawidzony. Ceniono jego próby przełożenia muzyki poważnej na język rocka i świetną technikę gry na fortepianie czy organach. Ale jego zespół, pompatyczny i wykorzystujący potężne nagłośnienie, miał też od początku twardych oponentów. „Jeśli nadejdzie kryzys energetyczny, ci ludzie powinni zostać uznani za zbrodniarzy wojennych” – pisał krytyk muzyczny Lester Bangs. A w Anglii opowiadano dowcip: „Jak przeliterować słowo »pretensjonalny«? ELP”.
Emerson nie był jednak jedynym chłopcem do bicia w tym biznesie. The Beatles? „Śmieciowe, męczące, obrzydliwe”. Black Sabbath? „Sataniści z gumy balonowej”. Led Zeppelin? „Bardziej zniewieściali od Roda Stewarta”. Nirvana? „Dużo hałasu, mało treści”. Radiohead? „Kuriozalna imitacja U2”. Tak w największych, najbardziej szanowanych muzycznych mediach komentowano kiedyś początki karier artystów, których dziś uważamy za klasyków, mistrzów i wizjonerów. Teraz powiedzielibyśmy na to „hejt”. Kiedyś była to krytyka. Bezpardonowa, często mało elegancka, jeszcze częściej (jak widać powyżej) chybiona, ale wciąż krytyka.
Wyjmij tampony z nosa
„Pisali: to jest katastrofa. Złe recenzje? Mało powiedziane. Któraś z gazet zaznaczyła, że daje nam najgorszą notę, jaką kiedykolwiek przyznali opisywanej płycie. Zastanawialiśmy się, co jest z nami nie tak, czy faktycznie jesteśmy tak beznadziejni?” – wspomina Tommy Iommi, gitarzysta Black Sabbath, w książce „Sabbath Bloody Sabbath”. Wraca pamięcią do debiutu grupy sprzed niemal półwiecza. Magazyn „Rolling Stone”, który dziś zalicza „Black Sabbath” do kanonu 500 najlepszych płyt w historii muzyki, pisał w 1970 r.: „To jakieś sztywniackie recytowanie zgranych patentów zespołu Cream”. Dziennikarz „RS”, przywołany już Lester Bangs, który trzy lata później wyleciał z roboty za „poniżanie muzyków w swoich recenzjach”, stwierdził też, że muzycy Black Sabbath „nawet nie nauczyli się, jak zrzynać z Claptona”.
Robert Christgau z „The Village Voice”, inny bezkompromisowy krytyk muzyczny (jeszcze o nim wspomnimy), określił dzieło mianem „gównianej nekromancji”. Złej prasy nie zmienił komercyjny sukces „Black Sabbath” (8. miejsce w Wielkiej Brytanii, 23. w USA). Drugie bestsellerowe wydawnictwo grupy – „Paranoid” – „Rolling Stone” nazwał „satanizmem z gumy balonowej”. „Wokalista nie śpiewa, on narzeka na tampony, które utknęły mu w nozdrzach” – miażdżył Black Sabbath Nick Tosches tuż przed tym, jak album wdrapał się na szczyt list przebojów, a utwory „Paranoid”, „Iron Man” czy „War Pigs” zmieniły oblicze rocka.
Zespół Queen podbił Amerykę na początku lat 80., bo stacje radiowe, grające do znudzenia „Another One Bites The Dust”, były przekonane, że mają do czynienia z jakąś funkową, czarną grupą. Dwa lata wcześniej w USA pisano o ich płycie „Jazz”, znów w „Rolling Stone”: „Ze swoją pretensjonalnością są prawdziwie faszystowską kapelą. Ciekawe, kto dogodzi tym mendom i ich skażonym pomysłom”. Faszystowska kapela? Mendy? Jak byśmy dziś nazwali poetykę redaktora Dave’a Marsha?
Beethovena prosiak z błyskotkami
Trudniej jeszcze zrozumieć pierwsze reakcje na The Beatles, i to w ich własnej ojczyźnie. Ale 50 lat temu ani brytyjscy krytycy, ani publiczność nie wróżyli liverpoolskiej czwórce wielkiej kariery. „Dziwna nazwa, muzyka jakby trochę country. John Lennon jest niezły, ale Paul McCartney już nie” – tak w 1962 r. komentował występ The Beatles Peter Pilbeam z BBC. Słuchacze mieli mniej cierpliwości. Z badań stacji przeprowadzonych w 1963 r. wynikało, że taki sam odsetek widowni (ok. 30 proc.) odbiera twórczość grupy zarówno pozytywnie, jak i skrajnie negatywnie. Ci źle nastawieni wytykali Beatlesom „hałaśliwość, grubiańskość i niemelodyjność”.
Jeszcze w 1964 r., tuż przed wydaniem albumu „Hard Day’s Night”, proporcje w kolejnej ankiecie wśród publiczności zmieniły się na niekorzyść dla zespołu – 33 proc. oceniło jego muzykę jako „nudną i śmieciową”. Pamiętajmy, że Beatlesów nie lubił wówczas nawet James Bond: w „Goldfingerze” (1964 r.) Sean Connery zaznaczał, jak niedopuszczalne jest picie Dom Perignon z rocznika 1953 w temperaturze powyżej trzech stopni Celsjusza. „To byłoby tak złe jak słuchanie The Beatles bez ochronnych nauszników” – hejtował 007.
Tak zwani dziś hejterzy nie odpuszczali Beatlesom nawet w okresie ich szczytowej potencji twórczej – po premierze „Sierżanta Pieprza”, opus magnum grupy, jeden z dyrektorów BBC napisał do wytwórni EMI skargę na wieńczący longplay utwór „A Day In The Life” z „frazą rodem z żargonu narkomanów”. W archiwach BBC zachował się także wywiad z zespołem, który prezenter puentuje w taki elegancki sposób: „Byłoby wielką rozkoszą ujrzeć, jak Paul McCartney udaje się na emeryturę. Niestety, nastąpi to pewnie dopiero w 2010 r.”. W 2010 i 2016 r. ta sama stacja hołubi sir Paula, jak przystało na angielski skarb narodowy.
Jest oczywiście różnica pomiędzy zwykłym i częstym niedostrzeganiem talentu artysty oraz kategorycznym deprecjonowaniem jego dokonań. Ale przecież muzyka, jako sztuka najbardziej demokratyczna w odbiorze, od wieków hartowała się w klimacie krytyki bardziej miażdżącej i lekceważącej niż eleganckiej i konstruktywnej. IX symfonię Beethovena określano po premierze w 1824 r. jako „muzykę napisaną na Wielki Wtorek przez pijanego” (Felix Mendelssohn-Bartholdy). Londyński miesięcznik „The Harmonicon” stwierdził natomiast, że kompozytor „wystawił na próbę nie tylko płuca orkiestry, ale i cierpliwość widowni”. Jeszcze dalej poszedł Carl Zelter, według którego „Beethoven obwiesił prosiaka błyskotkami”. I Koncert fortepianowy Czajkowskiego (1875 r.) krytyk Nicolai Soloviev porównał do… pierwszego usmażonego na patelni naleśnika: „Jedno i drugie tak samo nieudane”. Z podobnymi reakcjami zmagali się inni wielcy, jak Wagner, Bizet czy Debussy.
Co miał schować Jagger
Gdyby „Rolling Stone” istniał w epoce opery „Carmen”, pewnie skwitowałby ją bardziej dosadnie niż tylko jako „przeraźliwie nudną i mętną”, jak zrobił to paryski dziennikarz Leon Escudier. Amerykański magazyn w podobnym duchu komentował w 1969 r. debiut Led Zeppelin. „Słabe piosenki bez wyobraźni” – taką cenzurkę wystawił mu krytyk John Mendelsohn. Roberta Planta nazwał „równie zniewieściałym jak Rod Stewart”. Z tą różnicą, że Stewart miał być od Planta bardziej ekscytujący. W kolejnych latach niechęć jadowitych dziennikarzy „Rolling Stone” do dokonań grupy systematycznie malała.
Krótkowzroczna dezaprobata krytyków dotykała nie tylko debiutantów, ale też dzieła artystów o ugruntowanej pozycji, dziś uważane za najwybitniejsze w ich dyskografiach. Album „Wish You Were Here” Pink Floyd został oceniony przez grono recenzentów jako kolosalna wpadka. „Gdziekolwiek przyłożysz ucho, brzmi nieprzekonująco w swoich przyciężkawych wyznaniach i demonstruje kompletny brak polotu” – grzmiał w 1975 r. tygodnik „Melody Maker”. „Low” Davida Bowiego? „Zdarzają się momenty na miarę »Station to Station« (poprzednia płyta DB), ale cała druga połowa płyty to banał” – pisał „The Village Voice”.
Kolejne pokolenia bardziej współczesnych nam rockowych herosów wcale nie miały łatwiej. „Bleach”, premierowy album Nirvany (1989 r.), został w „New Musical Express” zdemaskowany jako przykład „braku jakiegokolwiek talentu czy treści, który z kolei kompensowany jest przez dużo hałasu”. Nagrana w tym samym roku – przełomowa, jak się potem okazało – płyta Red Hot Chili Peppers „Mother’s Milk” miała być zdaniem recenzentów początkiem końca grupy. Z kolei „The Real Thing” Faith No More przywołany wcześniej krytyk Robert Christgau nazwał „totalną głupotą i aktem szowinizmu”. „Wolałbym nie wiedzieć, pod wpływem czego jest nowy wokalista tej grupy”. Chodziło o Mike’a Pattona. Pod jego wodzą na „The Real Thing”, z takimi hitami, jak „Epic” czy „From Out Of Nowhere”, Faith No More stali się supergwiazdami rocka lat 90. Christgau pozostawał jego pilnym, choć nie do końca typowym obserwatorem. Zanim w 1997 r. muzycy Radiohead triumfowali z „OK Computer”, surowy krytyk odnotował: „Ich ideałem jest Bono, którego imitują, ryzykując, że staną się jeszcze bardziej kuriozalni, niż są w rzeczywistości”. Oceniając płytę „Kid A”, nazwał wokalistę grupy Thoma Yorke’a głupkiem.
W 2006 r. Christgau podzielił los ortodoksa Lestera Bangsa i został zwolniony z „The Village Voice”. W muzycznej prasie na jego pożegnanie cytowano fragment recenzji, którą napisał przy okazji płyty „Dirty Mind” Prince’a. Ponoć uchodzi on za najzabawniejszy i najbardziej osobliwy wpis w historii muzycznego dziennikarstwa: „Mick Jagger powinien schować swojego penisa i pójść do domu”.
Pierwszy hejter świata
Czy dziś Christgau i Bangs byliby hejterami? Można przyjąć, że w naszych czasach ów hejt jest przede wszystkim elementem tej części popkultury, której poczynania relacjonowane są w serwisach plotkarskich, a później przetrawiane m.in. w mediach społecznościowych. Gwiazdy tych pierwszych zaczęły używać tego terminu jak automatycznego mechanizmu obronnego przeciwko wszelkiej krytyce i kpinie. Znamienne, że hejterów nie wychowała sobie choćby Budka Suflera czy Lech Janerka (choć pewnie nie wszyscy ich w Polsce lubią), za to narzekają na nich Michał Szpak, Margaret czy Ewelina Lisowska, śpiewająca o niskich cenach w jednym ze sklepów RTV-AGD. Do tej grupy można zaliczyć też choćby wszystkich wychowanków telewizyjnych spektakli – paradoksalnie, ich internetowa, masowo manifestowana wrogość dowartościowuje i niejako uzasadnia ich popularność. Spoglądając na to zjawisko ze szczytów show-biznesu, łatwo dostrzec, że za oceanem największą wojnę hejtowi wypowiedziały postaci pokroju Miley Cyrus czy Justina Biebera.
Trudno dokładnie stwierdzić, kiedy to określenie, wywodzące się z poetyki amerykańskiego rapu, pojawiło się w naszej tradycji. Internetowe źródła utrzymują, że pionierami w używaniu słowa „hater” w dzisiejszym znaczeniu był zespół 3LW, który w utworze „Playas Gon’ Play” z 2001 r. zawarł memetyczne dziś sformułowanie: „haters gonna hate”. Jeśli już trzeba tłumaczyć, to brzmiałoby to po naszemu: „hejterzy będą hejtować”. Trzy lata wcześniej raper Dr. Dre w „Still D.R.E.” posłużył się podobnym zwrotem „haters say Dre fell off” („hejterzy twierdzą, że Dre wypadł z obiegu”).
Dziś „hejt” należy (powołajmy się na wyniki niedawnego konkursu „Słowa, które chcemy zapomnieć”) do słów najbardziej przez Polaków znienawidzonych. Nie było tak jeszcze w 1998 r., gdy Katarzyna Nosowska nagrała z Kazikiem Staszewskim utwór „Zoil”, reakcję na niepochlebną recenzję pióra Roberta Leszczyńskiego. Zapomniane w naszych czasach określenie „zoil” oznacza właśnie niesprawiedliwego, surowego krytyka (przy okazji: jest to też określenie bardziej pomysłowe i akuratne od „hejtera”). Słowo pochodzi od Zoilosa z Amfipolis (IV w. p.n.e.), greckiego filozofa i mówcy, który zasłynął z pamfletów przeciwko Homerowi – wyjątkowo złośliwych i sarkastycznych. Dziś powiedzielibyśmy, że Zoilos był pierwszym hejterem świata.