Kultura

Reżyser Martin McDonagh, specjalista od przemocy i przebaczenia

Martin McDonagh Martin McDonagh Alessandro Bianchi / Forum
Nominowane do Oscarów „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” Martina McDonagha są kompromisem między różnymi wizjami kina tego reżysera.

Kiedy w jednej ze scen „Siedmiu psychopatów” (2012) Marty (Colin Farrell) ogłasza, że nie chce w swoim nowym scenariuszu ani strzelanin, ani dawania w łapę, a wyłącznie rozmawiających ze sobą ludzi, Billy (Sam Rockwell), jego najlepszy kumpel, odpowiada ironicznie: „Przerzuciliśmy się teraz na kino francuskie? Brzmi to jak najgłupsze zakończenie w historii!”.

Ta krótka i zabawna wymiana zdań kompleksowo charakteryzuje twórczość Martina McDonagha, reżysera wchodzących właśnie na polskie ekrany „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri” (2017). W swoich filmach – bądź co bądź pełnych akcji i trupów – zastanawia się on nad sensem stosowania przemocy, starając się przy tym głosić przesłanie pokoju i miłości wobec drugiego człowieka. Jego stosunek do życia i sztuki doskonale obrazuje myśl przewodnia wielu wczesnych wywiadów, kiedy na wskroś filozoficznie pytał o to, co się stanie, gdy któraś z setek kul wystrzeliwanych w hollywoodzkim kinie trafi w niewinną istotę.

McDonagh, rocznik 1970, urodził się i wychował w robotniczej części Londynu jako syn irlandzkich imigrantów. Ich rozmowy, prowadzone w specyficznym dialekcie, dość szybko skłoniły go do pisania. Karierę rozpoczynał jako dramaturg, którego każda kolejna sztuka – fabularnie ulokowana w lirycznym kraju przodków – odnosiła sukces, a jednocześnie krytykowana była za epatowanie okrucieństwem i dwuznaczne podejmowanie kwestii etycznych, co widać w obu scenicznych trylogiach oraz w „Poduszycielu”, zdobywcy nagrody imienia Laurence’a Oliviera. Wulgarne i błyskotliwe dialogi mieszają się w nich z radosną i prześmiewczą niepoprawnością polityczną, która nie oszczędza zupełnie nikogo: od gejów i czarnych po kler i kobiety, najdotkliwiej szydząc ze stereotypowych Irlandczyków. Podobnie jest zresztą w przypadku filmowego debiutu, czyli „Sześciostrzałowca” (2004), za którego otrzymał Oscara dla najlepszego krótkiego metrażu aktorskiego, a w którym tragizm śmierci i samobójstwa przeplata się z absurdem w postaci historii o eksplodującej krowie.

Reżyser, który kpi z przyzwyczajeń widza

Na tym samym rozwiązaniu opiera się także pierwsze pełnometrażowe dzieło McDonagha. W „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” (2008) dwaj płatni zabójcy, Ray (ponownie Colin Farrell) i Ken (Brendan Gleeson), po spartaczonej akcji zostają wysłani do Brugii, gdzie mają czekać na dalsze instrukcje od apodyktycznego szefa (Ralph Fiennes). Gdy te wreszcie nadchodzą, okazuje się, że kolejnym celem Kena ma być Ray, który wykonując zlecenie zabicia księdza, uśmiercił też przypadkowego chłopca. Całość ani trochę nie przypomina klasycznych filmów sensacyjnych. Reżyser skutecznie drwi sobie z przyzwyczajeń widza, tworząc raczej coś na wzór średniowiecznego moralitetu, w którym nieustannie unosi się albo przypomnienie memento mori, albo zapowiedź kary za dokonane czyny.

Nic dziwnego, skoro intryga rozgrywa się w belgijskim mieście z najlepiej zachowaną architekturą tamtego okresu. Oniryczna Brugia funkcjonuje w świadomości Raya nie tylko jako ostatnie miejsce na ziemi, w jakim chciałby być, ale przede wszystkim jako czyściec, w którym konieczne staje się zrobienie rachunku sumienia. To tu ma się odbyć ostateczny sąd bohatera, co zwiastuje zarówno słynny obraz Hieronima Boscha, który pojawia się w jednej z kluczowych scen, jak i ciąg osobliwości napotykanych po drodze (karzeł, prostytutki i złodzieje), wykonujący makabryczny taniec śmierci rodem z malarstwa Hansa Memlinga czy Jana van Eycka.

Dręczony wyrzutami sumienia Ray w żaden sposób nie racjonalizuje grzechu, który popełnił, twierdząc, że tak potworną zbrodnię powinna spotkać kara. Tak oto McDonagh przekonuje, że nie ma jasnego podziału na czarne i białe, zaś poczucie winy wzmacnia poczucie człowieczeństwa.

I owszem, jego bohaterowie, pomimo wynaturzenia wykonywanego przez nich zawodu, są nad wyraz ludzcy, a jako płatni mordercy – do bólu nudni, gdy zatrzymują się w prywatnym pensjonacie skąpanym w bożonarodzeniowych ozdobach czy, mniej lub bardziej ochoczo, stoją w kolejce do zabytków. Niełatwo znaleźć film, który w równym stopniu łączyłby niemoc i tragedię postaci z elementami humorystycznymi, będącymi często na granicy dobrego smaku (podobna sztuka udała się na przykład Kennethowi Lonerganowi w „Manchester by the Sea” z 2016 roku).

Utwór McDonagha, w którym pobrzmiewają echa Samuela Becketta i Ernesta Hemingwaya, jest być może czarną komedią, ale nade wszystko stara się udźwignąć pewien istotny dylemat moralny, zaś wszelkie żarty stanowią tu przeciwwagę dla przytłaczającej doniosłości tematu. Jakby tego było mało, reżyser komplikuje podjęte rozważania. Warto zauważyć, iż kwestia tego, czyje życie można, a czyjego nie należy kończyć, nie podlega dyskusji. Żaden z bohaterów nie zastanawia się nad konsekwencjami świadomego zastrzelenia duchownego (w końcu to ich praca), źródła problemu dopatrując się jedynie w niezamierzonym zabiciu dziecka. Autor nie udziela odpowiedzi na pytanie, czy ludzie mogą być rozgrzeszeni po dokonaniu okropnych i haniebnych rzeczy, ale wyraźną frajdę sprawia mu samo podjęcie refleksji na ten temat.

McDonagh zdumiewa natężeniem przemocy

Podobne rozważania są poniekąd częścią wspomnianych na początku „Siedmiu psychopatów”, drugiego filmu Martina McDonagha, w którym seryjny morderca zabija tylko złych ludzi, zasługujących – jego zdaniem – na śmierć.

W tym skrajnie autotematycznym obrazie, w którym rzeczywistość miesza się z fikcją, a narracja prowadzona jest szkatułkowo i w sposób mało wiarygodny, fabuła ma charakter zaledwie pretekstowy. Oto Irlandczyk Marty zmaga się z nowym scenariuszem i problemem alkoholowym. Billy, jego kompan, wraz ze wspólnikiem Hansem (Christopher Walken) porywa psy, by następnie oddawać je właścicielom w zamian za nagrodę pieniężną. Sytuacja gmatwa się w momencie, gdy dwaj ostatni kradną pupila lokalnego gangstera, angażując w to tego pierwszego. Wszystko, co dzieje się w tej nonsensownej i stylizowanej na western fantazji, ma na celu ukazanie względności ludzkiego szaleństwa, ale także zastanowienie się nad sprawami nadrzędnymi, czyli życiem i śmiercią. Podczas gdy bohaterowie wymieniają się przemyśleniami na temat istnienia nieba i piekła lub zastanawiają się nad znaczeniem przyjaźni, wokół nich, w blasku kalifornijskiego słońca, rozgrywają się sceny rodem z rasowego thrillera, w którym giną kolejne bliskie im osoby.

Reżyser ponownie zdumiewa natężeniem przemocy, za którą kryje się dużo szlachetniejsze przesłanie, podawane widzowi nad wyraz subtelnie – przesłanie pokoju i przebaczenia, które wybrzmiewa w pacyfistycznej sekwencji finałowej, skupiającej się na postaci buddyjskiego mnicha odrzucającego nienawiść wobec wrogów.

Za nic ma konwenanse

Kompromisem pomiędzy różnymi wizjami kina, zaprezentowanymi przez McDonagha w „Siedmiu psychopatach”, wydają się paradoksalnie „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”. Tytułowe tablice reklamowe wynajmuje Mildred Hayes (Frances McDormand), której córka została brutalnie zgwałcona i zamordowana, a oprawcy wciąż, mimo upływu roku, nie zostali schwytani. Bohaterka zarzuca opieszałość miejscowej policji, po czym bierze sprawy w swoje ręce. Zdesperowana, ogarnięta depresją i poczuciem winy, w dalszym ciągu w żałobie, wypowiada wojnę wszystkim, którzy nie stoją po tej samej stronie barykady, co dość szybko sprzysięga się przeciw niej i jej najbliższym.

Mildred to kobieta, której z całą pewnością należy współczuć, ale przede wszystkim należy się jej bać. Jej makiawelicznemu postępowaniu, pragnieniu zemsty i poszukiwaniu godności wyraźnie sprzyja osadzenie akcji w metaforycznym miasteczku w środkowych Stanach Zjednoczonych, którego konserwatywni mieszkańcy nadal pamiętają czasy wolnej amerykanki. Autor, w charakterystyczny dla siebie sposób, za nic mając wszelkie konwenanse i wyciągając na powierzchnię schematyczne wyobrażenia, opisuje współczesny świat, zwracając uwagę na fakt, iż przemoc i radykalne rozwiązania nie prowadzą do niczego dobrego. Po raz pierwszy też aż tak czytelnie podpowiada, że to przebaczenie powinno stać u celu podróży.

Filmy McDonagha to obrazy o poczuciu winy (nie bez powodu pojawiają się w nich nawiązania do słynnego „Nie oglądaj się teraz” z 1973 roku Nicolasa Roega) i potrzebie rozgrzeszenia, choć wszystkie do zadawania trudnych pytań wykorzystują komediowy sztafaż. Reżyser wskazuje w nich niebezpośrednio na to, że agresja – jak mówi jedna z bohaterek – rodzi jeszcze większą agresję, której negatywne konsekwencje mogą być nie do zatrzymania.

Właśnie dlatego przemoc u McDonagha nigdy nie jest ani gloryfikowana, ani tym bardziej estetyzowana, bardziej przypominając twórczość Terrence’a Malicka czy Sama Peckinpaha niż Quentina Tarantino („Badlands” z 1973 roku tego pierwszego należą zresztą do jego ulubionych filmów). Autor nigdy też nie ocenia swoich bohaterów. Na każdego patrzy indywidualnie przez pryzmat człowieczeństwa i ewentualnego kodeksu moralnego, na który dana osoba może się powoływać.

To pewnie dlatego widz sympatyzuje z tymi wszystkimi płatnymi zabójcami, szaleńcami czy żądnymi wendety kobietami, mimo że ich poczynania są co najmniej dwuznaczne. Ostatecznie najistotniejsza okazuje się bowiem kwestia przebaczenia i samopoświęcenie, na które gotowe są te postaci. W wywiadach McDonagh podkreślał, że wychował się w katolickiej rodzinie, uczęszczał nawet do szkół, w których połowę nauczycieli stanowili księża. I choć odrzucił wiarę z uwagi na instytucjonalność Kościoła, zrozumiał z czasem, że religia stanowi dość dużą część jego życia.

W filmach, które stworzył, tkwi – nie zawsze widoczny na pierwszy rzut oka – spory ładunek chrześcijańskiego nauczania: od darowania win nawet największym wrogom, przez nadstawianie drugiego policzka, aż po wolę oddania życia za przyjaciół. Niezależnie od źródła tej konkluzji chodzi o zatrzymanie błędnego koła przemocy, by jedna z tych setek kul nie uderzyła w niewinną osobę.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama