Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Fragment powieści „Saturnin” Jakuba Małeckiego

„Saturnin” Jakuba Małeckiego „Saturnin” Jakuba Małeckiego mat. pr.
Jestem błyszczącym, jasnym wężem i sunę przez poszycie. Głęboko we mnie tkwi gorące miejsce, które pulsuje, łub-łub, łub-łub, w rytm lasu.
Jakub Małeckimat. pr. Jakub Małecki

Kiedyś miałem twarz i imię, kiedyś umiałem grać na trąbce.

– Wrócisz, obiecuję – szepnęła mi, także kiedyś, moja siostra Irka, a ojciec w zamyśleniu stał tylko, gryząc wąsa.

Teraz jestem wężem, nie mam sióstr, braci, imienia ani twarzy, mam tylko to gorące miejsce w środku, które pali mnie i rozrywa: łub-łub, łub-łub, łub-łub. Pełznę dalej.

Coś szeleści w górze, daleko przede mną upada kilka drzew. Podążam w tamtą stronę. Trzaski stają się coraz głośniejsze, wokół mnie uderzają o ziemię grube konary, opada deszcz gałązek i liści. Unoszę łeb. Niebo jest ciemne, obrażone, na tle tego nieba wielka znajoma twarz.

Uśmiecha się do mnie ustami Saturnina, mruży Saturnina oczy. Spogląda gdzieś daleko. Przesuwa się między koronami drzew i unosi powoli długi srebrny przedmiot, który połyskuje w rytm mojego wnętrza: łub-łub.

Suniemy teraz wspólnie, ja tutaj, on tam, w górze, i jest mi znacznie raźniej, prawie nie czuję bólu. Gałązki i liście sypią się to tu, to tam, to nasz tajemny język, w którym Saturnin mówi do mnie, choć mu nie odpowiadam.

Czas nie istnieje, więc w tej samej chwili lub może za miesiąc dostrzegam wrogie oddziały, które nieopodal mnie maszerują w ciszy. Zatrzymuję się i unoszę łeb. Stukanie dzięcioła gdzieś w oddali. A może strzały. Rosa na rozpiętej między pniami pajęczynie. I ból.

Saturnin jest skupiony, pochyla się coraz niżej i niżej, bezszelestnie, aż w końcu gwałtownym ruchem opuszcza srebrną łyżkę, nabiera kilkunastu żołnierzy i wpycha ich sobie do ust. Niemcy skrzeczą, wyją w swoim kanciastym języku, którego nie chcę rozumieć. Kości trzaskają w zębach, pękają hełmy, czaszki i lufy karabinów. Krew spływa po brodzie uśmiechniętego Saturnina, a łyżka opada i nabiera, opada i nabiera znowu.

***

Budzi mnie pulsujący ból w brzuchu. Światło wpycha się pod powieki.
– Saturnin? – pytam, ale z ust wydobywa mi się tylko zwiędłe:

„Sgghhh”.

Powoli spoglądam w prawo i lewo. Wszędzie wokół łokcie, głowy, kikuty w bandażach. Dużo ruchu. Mdli mnie i jednocześnie jestem bardzo głodny. Rozgrzane miejsce w moim brzuchu domaga się, by coś mu złożyć w ofierze. Przełykam ślinę i zamykam oczy, wsłuchując się w kanonadę głosów. Ktoś przekazuje komuś rozkaz budowy linii telefonicznych, ktoś inny krzyczy, że nie chce żyć bez nóg. Kiedy znów otwieram oczy, stoi nade mną Zygmunt Pukianiec.

– Proszę, proszę. Pan trębacz uparcie przy życiu, bardzo się cieszę.

Dowiaduję się od niego, że jestem w pułkowym punkcie opatrunkowym, który zorganizowano przy posterunku na wysokim nasypie toru kolejowego, w linii rozgraniczenia między baonami. Pukianiec opatruje mnie i mówi, że rana nie jest aż tak poważna, jak wpierw myślał i że dwa wozy jadą wieczorem na Kujawy, a ja powinienem dla odzyskania zdrowia wrócić na razie do domu. Nie chcę wracać do domu. Jak im to wytłumaczę? Jest przecież drugi dzień wojny. Otwieram usta, by to wszystko powiedzieć, ale nie mam siły. Obserwuję tylko, jak lekarz odchodzi, i zastanawiam się, czy pamięta, jak mam naprawdę na imię.

***

Saturnin siedzi przy mnie, wielki i uśmiechnięty. Nie wiem, czym jest dla niego ta wojna, ale na pewno czymś zupełnie innym niż dla mnie, niż dla pozostałych. Mądry czy szaleniec – wciąż nie wiadomo. Kładzie mi dłoń na ramieniu i lekko zaciska palce. – Dobrze wyglądasz, mój Tadziu.

Opowiada o wielkim pożarze w Osięcinach, o szalonej krowie sąsiadów, o najlepszym sposobie na pędzenie gonichy, o takiej jednej głupiej dziewczynie, która mu nie daje spokoju, o wielkim orzechu rosnącym przed jego rodzinnym domem i o proboszczu, co to nie potrafi odprawić mszy na trzeźwo. Dzień upływa powoli, odmierzany jękami okaleczonego chłopaka cztery łóżka dalej.

– Za dziesięć lat to będzie dla nas tylko kolejna historyjka – oświadcza Saturnin, rozglądając się po wnętrzu namiotu. – Na starość będziemy się z tego śmiać.

Chłopak bez nogi wydaje z siebie kolejny jęk, a ja czuję, że coś się we mnie pruje, coś w środku, szarpię więc Saturnina za rękaw i mówię, czego się będę później wstydził:

– A byś mnie na chwilę przytulił?
Jeszcze jeden uśmiech. Owija mnie wszystkimi rękoma, których, wydaje się, ma co najmniej osiem, i szepcze do ucha: – Mój Tadzio, mój mały, biedny Tadzio.

Niedługo później zasypiam.

***

Twierdzi, że przychodził do jej teścia, właśnie tu, i stawał w nocy pod oknem. Chudy, okrwawiony. Nie kazał wychodzić.

– Opierał się ramieniem o ścianę i lekko stukał w parapet, leciuteńko. Tato radził mu, żeby na coś zmienił te niemieckie łachmany, ale Tadeusz tylko kręcił głową i patrzył na niego, jakby ten niczego nie rozumiał. Taki był. Na pewno jakaś jego część nadal tu stoi. Tato tak lubił mawiać. Wyglądał przez okno, twierdząc, że widzi tam ślad, cień swojego Tadzia.

Mama odwraca się do mnie, a jej wzrok, jej twarz są jak telebim, na którym ktoś wyświetlił właśnie alarmowy komunikat: jedźmy stąd. Biorę głęboki oddech. – Proszę pani... Czy pani wie, gdzie on jest?
Kiwa głową i wychodzi do sąsiedniego pokoju, mówiąc coś o mapie, momencik, ja tylko przyniosę mapę. Potem pochyla się nad rozłożoną na kolanach miniaturą Polski i wodzi po niej palcami jak po czyimś ciele. Nikt się nie odzywa, mama nerwowo przeczesuje włosy, ja jestem już cały spocony. Daria Tomczyk mruczy coś do siebie, wyciąga rękę po długopis i wykonuje jego czubkiem niewielką dziurkę w starym, wyświechtanym papierze.

– To tutaj.

Pozbawione nazwy miejsce na zielonym tle, nad Bzurą, w okolicach Sochaczewa, jakieś sto, może sto pięćdziesiąt kilometrów od Kwilna. Trzymam przed sobą mapę, mama zagląda z boku. Pies na górze się uspokoił i słychać już tylko nasze oddechy. Przybliżam pachnącą kurzem płachtę do oczu, jakby to miało pomóc, ujawnić jakiś szczegół, którego nie widzę. Ale to nadal tylko zaznaczony dziurką punkt nad Bzurą, pewnie w jakimś lesie.

– Ale dlaczego tam? – pyta mama. – Co tam jest, nad tą Bzurą?

Gospodyni przez chwilę nie odrywa od niej wzroku. Przełyka ślinę i zerka na zdjęcie teścia na regale.

– No... pani ojciec twierdził, że tam umarł.

***

Noszę imię grubego, zdziwaczałego człowieka, który „choć nieszczególnie lubił ludzi, to lubił mieć publiczność”. Mocna kawa, czekolada połamana na nierówne kawałki – znane mi przekupstwo. Wyjaśnienia, które wyjaśniają niewiele. Zdania przerywane w przypadkowych miejscach. Saturnin, Saturnin. Nie wiedziałam.

W skrócie było tak: kilka tygodni przed tym, jak pojawiłem się na świecie, dziadek zapytał mamę, czy coś by dla niego zrobiła. Jedli wtedy kolację. Było to tak do niego niepodobne, że zgodziła się, tak, tato, tak, oczywiście. Wtedy poprosił, by dała mi na imię Saturnin. Nic nie tłumaczył, a na pytania, dlaczego, skąd taki pomysł i właściwie z czym to jest związane, odmawiał odpowiedzi.

– Zrobisz, Haniu, jak chcesz.

Zrobiła, jak chciał on. W szpitalu w Radziejowie o czwartej nad ranem, nie mogąc spać, podniosła tego wiecznie wijącego się, rozgniewanego mnie i szepnęła do maleńkiego ucha:

– Dzień dobry, Saturninie Markiewicz.

Imię było dziwne i rzadkie, ale podobało jej się. Miało w sobie coś niezwykłego, coś z gwiazd. Przyzwyczaiła się bardzo szybko i już po kilku miesiącach nie potrafiła sobie wyobrazić, bym miał nosić inne. Trzydzieści lat później siedzi w kuchni starego domu w Kwilnie, z trzydziestoletnim mną, znowu rozgniewanym, i mówi, że nic więcej nie wie. Pijąc kawę, przysięga. Poprosił i nic nie tłumaczył, no przecież znasz dziadka. Czekolada brudzi mi palce i rozpuszcza się w ustach, oklejając podniebienie, zęby. Piję gorącą, zbyt gorącą kawę, drobinki zostają mi w ustach.

Dwa imiona jak z gwiazd. Saturnin Tomczyk, przyjaciel z czasów wojny. Miejsce zaznaczone na mapie, prośba dziadka, zniknięcie. Zadzwoniłbym znowu na policję, ale co powiedzieć? Cała ta sytuacja, opakowana w słowa, to cyrk. Decyzja zapada tymczasem w milczeniu. Zaznaczam w nawigacji bezimienny kawałek ziemi nad Bzurą. Mama pakuje kanapki. Krzątamy się jeszcze, odbijamy od ścian, mama maluje usta. Parę minut później wyjeżdżamy do wykonanej długopisem dziury na starej mapie.

Jakub Małecki, Saturnin, Wydawnictwo SQN, Kraków 2020, str. 72-73, 77-78, 169-172.

Wydawnictwo SQN przygotowało interaktywną mapę miejsc z związanych z powieścią „Saturnin” Jakuba Małeckiego. To zarazem turystyczny i literacki przewodnik dla miłośników odkrywania nieznanych miejsc i sekretów z przeszłości. Zawiera podróżnicze informacje o magicznych Kujawach, historie znad rzeki Bzury i ciekawostki o bitwie z kampanii wrześniowej. Czytelnicy mogą także poznać kulisy powstawania „Saturnina”. Za książką kryje się opowieść oparta na faktach, a jej bohaterowie mają swoje pierwowzory w prawdziwym życiu.

Zobacz mapę tutaj: www.idz.do/saturnin-ksiazka

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama