W grudniu 1956 r. w studiu wytwórni Sun Records w Memphis spotkali się Elvis Presley, Carl Perkins, Johnny Cash i Jerry Lee Lewis. Elvis wpadł w odwiedziny do Perkinsa, któremu Lewis akompaniował na fortepianie – jak to zwykł robić przez pierwsze lata kariery. Ale spotkanie na szczycie szybko zamieniło się we wspólną sesję nagraniową, zespół nazwano później Million Dollar Quartet, a samego materiału można posłuchać do dziś. W luźnej atmosferze grali wszystko, co im przyszło do głowy: od pieśni gospel, przez melodie świąteczne, rockabilly i country, pierwsze hity Presleya i szlagiery Chucka Berry′ego.
To jeden z najważniejszych momentów w rozwoju rock and rolla, do którego pozostający przy życiu muzycy parokrotnie się odnosili, wracając do pomysłu wspólnego grania w trójkę – już bez Presleya – a wreszcie z Royem Orbisonem. A historia sesji doczekała się po latach nawet musicalowej wersji na Broadwayu. Właśnie zmarł – w wieku 87 lat – ostatni świadek tej historii, fenomenalny pianista i kompozytor Jerry Lee Lewis.
Czytaj też: Rock and roll stracił swojego pierwszego króla
Jerry Lee Lewis. Kilka życiorysów
Dzieje Jerry′ego Lee Lewisa to było właściwie kilka życiorysów. Pochodził z rodziny dość biednej – rodzice wzięli kredyt pod zastaw farmy, żeby mu kupić pianino. I bardzo fundamentalistycznej – uczył się w ewangelikańskiej szkole o dużym rygorze. Jego kuzynem jest żyjący do dziś Jimmy Swaggart, też ponoć świetny pianista, ale przede wszystkim jeden z najpopularniejszych amerykańskich teleewangelistów w historii. Ale mimo twardego wychowania i mimo prób z country (chciał robić karierę w Nashville) Lewis zboczył na ścieżkę rock and rolla jako emblematyczny dla tego nurtu, popisujący się efektywnymi glissandami pianista („bóg glissanda” – mówili o nim, a sfrustrowany Elton John twierdził, że „tak szybko grać nie potrafił”). Na szczyt zaprowadziły go pierwsze solowe nagrania, zrealizowane wkrótce po sesji Million Dollar Quartet, w tym dwa wielkie amerykańskie standardy: „Whole Lot of Shakin′ Going On”, który zamienił w swoim wykonaniu w rockandrollowy klasyk, oraz „Great Balls of Fire”, wracający w jego wykonaniu nieustannie – ostatnio na ścieżce dźwiękowej filmu „Top Gun: Maverick” wykonywali go wprawdzie aktorzy, a w oryginale z 1986 r. słyszeliśmy Lewisa.
Lewis, jak duża część gwiazd z amerykańskiego Południa i pierwszych bohaterów rock and rolla, był przez całe życie rozdarty między wiarą a grzechem. „Do wielu spraw podchodził zbyt serio – pisał o nim w swojej autobiografii Johnny Cash. – Dopiero co opuścił mury szkoły biblijnej, gdy trafił do Sun, musieliśmy więc wysłuchać kilku kazań w garderobie. Głównie dotyczyły tego, że rock and roll wiedzie nas oraz naszą publiczność do grzechu i potępienia; był przekonany, że za każdym razem, kiedy śpiewa piosenki w rodzaju »Whole Lot of Shakin′ Going On«, tak się właśnie dzieje”. Miał mawiać: „Trafię do piekła, jeśli wciąż będę śpiewał takie kawałki”. I analitycy jego gry na fortepianie zwracali uwagę, że nawet sposób, w jaki dobierał kolejne dźwięki, zdradzał kościelne obciążenia – choć technikę miał fenomenalną. Ale zarazem – jak pisze Cash – miał świadomość własnego talentu i starał się go w pełni wykorzystać.
Czytaj też: Kontrkultura – ruch, który rozbił stary porządek
Skandalista, bohater ekscesów
Na przeszkodzie w wykorzystaniu tego talentu stanęła jednak właśnie grzeszna natura Lewisa, a raczej jego tryb życia i zupełnie niebiblijne spojrzenie na związki małżeńskie. „Elvisa jedna kobieta doprowadziła do grobu. Mnie trzeba było pięciu, by doprowadzić mnie do stanu, w jakim jestem” – mówił kiedyś Lewis. A to jeszcze nie był koniec historii jego związków: był żonaty siedmiokrotnie, przy czym miał na koncie bigamię oraz niechlubny związek małżeński z nieletnią (miała w chwili ślubu 13 lat, Lewis twierdził, że 15) kuzynką. To właśnie ten epizod wywołał największy skandal i mocno wpłynął na karierę muzyka. W chwili największego triumfu muzycznego, po premierze „Great Balls of Fire”, który to utwór trafił na szczyt listy przebojów także w Wielkiej Brytanii, a Lewis zaczynał długą trasę po Wyspach, tamtejsi dziennikarze wyjęli sprawę małżeństwa z nieletnią. Muzyk musiał przerwać koncerty, pożegnać się z wizją podbicia Europy i wrócić do Stanów, gdzie przyjęcie też nie było najlepsze. Z czasem odbudował karierę, ale już ze szklanym sufitem – stopniowo przeszedł do obiegu country, gdzie najwyraźniej nieco inaczej patrzono na kwestię pedofilii. Próbował też sił w nurcie gospel.
Nie oznaczało to bynajmniej spokojnego i bogobojnego życia. Jedna ze słynnych maksym Lewisa głosiła: „Nie ma to jak zdemolować od czasu do czasu jakiś klub”. I wcielał te słowa w życie, pozostając świetnym wykonawcą na żywo (jedna z najbardziej cenionych płyt w jego dorobku to koncert z Hamburga, „Live at the Star-Club Hamburg”, z 1964 r.), ale też bohaterem różnego rodzaju ekscesów. W 1976 r. niemal zabił (tu przypomnijmy jeszcze jeden pseudonim Lewisa: „killer”) basistę ze swojego zespołu Butcha Owensa, strzelając mu w brzuch z rewolweru. Nie powstrzymało go to od noszenia broni, w szczególności po pijanemu. Zaproszony do rezydencji Presleya w Memphis, wjechał tam z hukiem, rozbijając na bramie swojego lincolna, którego prowadził, dopijając butelkę szampana, z naładowanym rewolwerem na desce rozdzielczej. Kiedy Elvis zobaczył kumpla z bronią w kamerze przemysłowej, kazał wezwać policję.
Czytaj też: To nieprawda, że Elvis nie żyje
Pokusy rockandrollowego życia
W 1986 r. Jerry Lee Lewis – wtedy już w praktyce bankrut, ze sprawami o niepłacenie podatków na karku – został jednym z pierwszych muzyków zaproszonych do Rock′n′Roll Hall of Fame. Zgadzano się z tym, co sam mówił w wywiadach: że wprawdzie fenomenem rock′n′rolla był Presley, ale Lewis w swoich najlepszych latach był wielkim stylistą tego nurtu. Posypały się kolejne hołdy – po całej serii osobistych tragedii, od śmierci syna w wypadku samochodowym, po dwa kolejne, dość makabrycznie zakończone związki małżeńskie. Czwarta z żon Lewisa utonęła w basenie. Piąta, niedługo później, przedawkowała opiaty.
Swaggarta, wspomnianego kuzyna Lewisa, nakryto z kolei w latach 80. – jak pamiętamy z łamów gazet – z prostytutką. Rozwiązłość i religia łączyły się w tym świecie w sposób wymykający się jakimkolwiek dzisiejszym miernikom hipokryzji. „Byłem zbyt słaby” – mówił Lewis o pokusach rockandrollowego życia. Ale fizycznie dożył sędziwego wieku w niezłej formie, podnosząc się po kolejnych chorobach (wracały m.in. schorzenia układu pokarmowego i płuc) i pracując niemal do końca. Po udarze z 2019 r. wrócił do nagrywania i zostawił po sobie materiał na kolejną płytę, która ukaże się już dopiero pośmiertnie.