Dwa światy
Jak się dziś sztuka łączy z przyrodą. Przykazanie numer jeden: nie niszczyć tego, co jest!
Pomysły eksponowania sztuki na tle natury, fuzji dwóch rodzajów piękna, tak aby podkreślały się nawzajem, ma za sobą wieki tradycji. Np. rzeźby ustawione pod gołym niebem nabierają coraz to nowego wyrazu w zależności od tego, jak zmienia się ich otoczenie. Inaczej prezentują się na tle gęstego listowia, inaczej w zestawieniu z ośnieżoną połacią trawnika. Kluczowe dla ich wyglądu są nie tylko pory roku, ale i dnia. Sam kąt padania promieni słonecznych „rzeźbi”. Światło wydobywa lub spłaszcza wypukłości, wpływa na postrzeganie faktury, a także koloru. Mgła, ostre słońce, gra cieni – wszystko to zmienia wyraz stworzonych przez człowieka i wkomponowanych w krajobraz obiektów.
Ta mnogość możliwych odsłon jednej rzeczy z reguły cieszy twórców. Z drugiej strony, wpisanie dzieła w pejzaż to wyzwanie większe niż jego prezentacja w aseptycznych wizualnie salach galerii czy muzeum. Nie tylko dlatego, że natura jest zmienna, a bywa, że nieprzewidywalna. Ona bez pardonu narzuca reguły gry. Przytłacza rozmachem. Ale też zostawia artyście wolność wyboru: czy chce on zaakcentować różnicę między dwoma światami, czy też pójść na symbiozę. Wtedy dzieło wtapia się w krajobraz. Wydaje się, że wyrosło prosto z gleby, a człowiek nie przyłożył nawet do tego ręki. Z czasem, w rytm deszczów i wiatru, zacierają się granice i sztukę pochłania ekosystem. To jest ideał, do którego dąży wielu współczesnych twórców.
Edoardo Tresoldi
Wiele warstw przezroczystości
Jak mówi ten włoski twórca wizyjnych instalacji – przezroczystość prowadzi do nieskończoności. Jego dzieła wyglądają jak grafika komputerowa albo filtr nałożony na realny pejzaż za pomocą narzędzi tzw. rozszerzonej rzeczywistości. Można ich jednak dotknąć i przekonać się, że zbudowano je z całkiem przyziemnego materiału: drucianej siatki.
Zastosowanie drutu przywodzi na myśl ogrodzenia, płoty. Kojarzy się z pułapką, ograniczaniem wolności. Tresoldi udowadnia, że nic podobnego. W jego wykonaniu ów materiał poszerza horyzonty, wprowadza widza w inny wymiar. Dzięki przejrzystości odrealnia konstrukcje. Umożliwia też jednoczesną percepcję wielu nakładających się na siebie warstw. Rytm krzyżujących się regularnie linii najmocniej odczuwa się, będąc w ruchu. Z każdym krokiem ukazują się nowe perspektywy, odsłaniają kolejne hipnotyzujące obrazy.
Kolejnym narzędziem ekspresji, którym Tresoldi się posługuje, są kanoniczne elementy architektury: kolumny, filary, kopuły, oraz czyste bryły geometryczne. Włoch tak świetnie wyczuwa ducha klasyki, że potrafi się nią bawić. Odtwarza ją przecież w zupełnie nieklasycznym materiale, czyli w siatce drucianej, która ma charakter surowy, wręcz industrialny. Dzięki niej jednak mógł wprowadzić do swojej sztuki niedookreślenie, nawet poczucie nieskończoności. Solidne drewno czy kamień wydawały się artyście zbyt konkretne. Nie dawały szansy na tak totalny dialog z otoczeniem, jaki leżał w jego zamiarach.
Instalacje są widmowe, eteryczne, wydają się naszkicowane ołówkiem na tle nieba. Ażurowość zastosowanego materiału sprawia, że wizja artystyczna przenika się z otaczającym obiekt pejzażem, widoki nakładają się na siebie, łączą, natura wkracza do obszaru sztuki przez oka siatki. Zachodzi proces specyficznej osmozy. Kładąc nacisk na współistnienie dzieła z konkretnym otoczeniem, sztuka Edoarda Tresoldiego wpisuje się w nurt site-specific art.
Xawery Wolski
Na ziemi przodków
Polski rzeźbiarz po latach spędzonych za granicą wrócił w rodzinne strony i osiadł w odziedziczonym po rodzicach majątku w Dańkowie na Mazowszu. To magiczne miejsce, niemal jak ilustracja do „Pana Tadeusza”: dwór szlachecki, ocieniony starodrzewiem, otoczony parkiem liczącym ponad sześć hektarów. Dalej rozciągają się pola, łąki, lasy. Kilka pokoleń Wolskich tu gospodarowało. Na tej ziemi, w tej glebie, ojciec, dziad i pradziad Xawerego tworzyli nowe odmiany zbóż. Historia miejsca ma duże znaczenie dla rzeźbiarza, który w pewnym sensie kontynuuje rodzinną tradycję. Nie zajmuje się genetyką roślin, ale w pracy czerpie inspiracje z otaczającej Dańków przyrody.
– Formy, które powstają w pracowni, zainspirowane są światem zewnętrznym. To formy organiczne, obłe. Unikam ostrych krawędzi, którymi najeżona jest współczesna architektura – mówi rzeźbiarz. Jednocześnie zastrzega: – Nie wszystkie rzeźby wytrzymują dialog z przyrodą. Są prace, których moc owocuje w przestrzeni zamkniętej, w przysłowiowym white cube umożliwiającym odbiór odizolowany od zewnętrznych bodźców.
Wiele jednak z prac Wolskiego eksponowanych jest w otoczeniu zieleni w dworskim parku, który artysta przekształcił w park rzeźb. Jak znaleźć najwłaściwsze miejsce dla danego dzieła?
– Do całości pochodzę intuicyjnie. Niekiedy od początku znam przeznaczenie konkretnej rzeźby; kiedy indziej przemieszczam ją z miejsca na miejsce i przez kilka dni obserwuję, jak prezentuje się z różnych stron, jak uwydatniają się poszczególne perspektywy, jak pada na nią światło i czy w końcu spełnia ona „swoje oczekiwania”, czyli czy cały jej potencjał unaocznia się w danej przestrzeni. Istotnym jest, aby rzeźby i przyroda uzupełniały się ze sobą. Zwracam uwagę, by nie było niepotrzebnych dominantów, a całość mogła być postrzegana równocześnie – wyjaśnia artysta.
Park rzeźb w Dańkowie zaprasza. To miejsce, które można przyrównać do wielkiego rezerwuaru energii magazynowanej w różnorodnych formach: otwartych bądź zamkniętych, introwertycznych (kule) lub ekstrawertycznych (ośmiornica). Część z nich przenika się z przyrodą, inne wyglądają, jakby na trawnik spadły z kosmosu.
John Grade
Orędownik naturalnej degradacji
Mieszka i pracuje w Seattle. To artysta analityk. Zanim przystąpi do dzieła, studiuje organizmy oraz ich symbiozę z otoczeniem. Obserwuje procesy i zjawiska naturalne, bada systemy rzeczne i prądy oceaniczne. Analizuje uwarunkowania katastrof naturalnych, takich jak pożary lasów czy trzęsienia ziemi. Fascynują go ekosystemy – ich złożoność, kompleksowość oraz dynamika. Interesuje migracja gatunków, ale i sieci mykoryzowe (czyli systemy połączeń między roślinami a grzybami). W pracy wykorzystuje czujniki mierzące wilgotność powietrza, ciśnienie, temperaturę, a nawet pole elektromagnetyczne.
John Grade uważa, że artysta powinien „zanurzyć się” w otoczeniu, zrozumieć je do głębi, a następnie, wykorzystując działające w nim siły, stworzyć obiekt współpracujący z naturą, nie zaś – jak to się niestety aż za często dzieje – działający przeciwko niej. Przykazanie numer jeden: nie niszczyć tego, co jest!
Nic na zawsze
Grade ma ambicję, by jego sztuka nie stanowiła obciążenia dla przyrody, a wręcz przeciwnie – by wspomagała ją i podlegała jej prawom.
Projektuje inspirowane biologicznymi organizmami, skomplikowane instalacje, zwykle w wielkiej skali, zawsze przeznaczone do konkretnego miejsca – przemyślane i ściśle dopasowane do zastanych warunków.
Prace są często ruchome, bo w naturze mało co ciągle trwa w miejscu, a do tego w niezmienionym stanie. Wszystko się zmienia. Dzieła Grade’a więc też. Z założenia są nietrwałe. Konsekwentnie podlegają prawom przyrody, włącznie z finalnym rozpadem. Mają zostać zjedzone przez owady, rozszarpane przez zwierzęta lub rozpuszczone w wodzie. Rozłożone na cząsteczki. Materiał, z którego je wykonano, powinien wrócić do obiegu materii i stać się częścią lokalnego ekosystemu. Każdy stan, w którym akurat znajdują się prace Johna Grade’a, jest stanem przejściowym, gdyż w przyrodzie wszystko się nieustannie przeobraża, biorąc udział w cyklu życia i śmierci, powstawania oraz niszczenia. Sztuką według tego artysty jest również proces dezintegracji stworzonego przezeń obiektu. W tym celu dokumentuje go na wideo oraz fotografiach wykonywanych klatka po klatce przez automat uruchamiany czujnikami ruchu.
Dzieło zespołowe
Grade nie działa sam, angażuje do pracy wiele osób, a nawet przewiduje udział zwierząt – szczególnie ceni termity. Jego sztuka jest immersyjna (wiele z instalacji zaprasza widzów do środka) oraz interaktywna. Dotykajcie, próbujcie, poczujcie! Sztuka ma żyć, a w trakcie swojej tymczasowej egzystencji – zmieniać się.
Samuel Dougados
Artysta odpływów
Samouk, zapalony surfer, wielbiciel plaż. Chodzi na nie zawsze z grabiami, aparatem fotograficznym i deską surfingową. Tworzy wielkoformatowe rysunki na piasku i te trzy sprzęty są mu potrzebne. Grabie – bo właśnie nimi wykonuje dekoracyjne kompozycje, które potrafią ciągnąć się nawet kilometr i wymagają kilku (na ogół od 2 do 4) godzin pracy. Grabie w roli artystycznego narzędzia są nietypowe, ale w specyficznych warunkach „beach art” (sztuki plażowej, bo tak Dougados określa swoją twórczość) sprawdzają się najlepiej. Samuel posługuje się nimi z prawdziwą maestrią. Wie, jak prowadzić je po podłożu, kiedy przycisnąć, a kiedy lepiej odpuścić. Czuje to. Nie obraża się, gdy ktoś nazywa go wirtuozem grabi.
Z kolei aparatu fotograficznego potrzebuje, by „zapisać” rysunek, zrobić dokumentację. Wybiera najwyżej położone obok plaży miejsce i wykonuje zdjęcie z góry i z dystansu. Wtedy najlepiej widać skalę i piękno jego pracy. Deska surfingowa przydaje się, gdy jest już po wszystkim albo w wolnej chwili, by dla odprężenia posurfować.
Dougados pracuje do spółki z oceanem. Fale wygładzają powierzchnię, utwardzają piasek, szykują podłoże dla mistrza. Można to porównać do zagruntowania płótna pod obraz. Ale tu artysta nie może godzinami zastanawiać się nad jedną kreską, musi się spieszyć, bo ma na swoją twórczość ograniczony czas. Gdy nadejdzie przypływ, woda bez pardonu zmyje kompozycję. Rysownik przystaje na dyktowane przez naturę warunki. W końcu były one jasne od początku. Zostają fotografie. Pozwalają sztuce Dougadosa przetrwać.