Jeśli warto zobaczyć ten naiwniutki, zachęcający do rozwoju duchowego film, to dlatego żeby się przekonać, jak wygląda chrześcijańska propaganda w kinie amerykańskim. „Bóg nie umarł” skierowany jest do wrażliwej, katolickiej młodzieży, otoczonej morzem fałszywych religii oraz, pożal się Boże, pseudonaukowcami, ładującymi jej do głowy bełkot w stylu Richarda Dawkinsa czy Stephena Hawkinga, że „Boga nie ma”. Młody człowiek (Shane Harper), nie chcąc się wyrzec Jezusa (jest to warunek uczestniczenia w zajęciach z filozofii na wyższej uczelni), podejmuje rzucone pogardliwie wyzwanie profesora, aby udowodnił, że „Bóg nie umarł”. W ciągu półtorej godziny w trzech prostych posunięciach subtelny młodzieniec, którego opuściła dziewczyna (postawiony pod ścianą: ona albo wiara, wybrał niewłaściwie), rozprawia się z niedorzecznymi argumentami. Kreacjoniści mogą odetchnąć, chorzy na raka też. Wszystko jest w rękach Wszechmocnego, a ateiści i agnostycy ze swoją nienawiścią i niepewnością muszą uznać, że zbłądzili. Przegrywa tylko królowa nauk – filozofia – potraktowana w filmie tak, jak na to zasługuje, czyli jak stek bzdur. Alleluja i do przodu!
Bóg nie umarł, reż. Harold Cronk, prod. USA, 114 min