Najciekawsze w Jasonie Bournie – bohaterze powieści Roberta Ludluma od 14 lat z powodzeniem przenoszonych na ekran z Mattem Damonem w roli głównej – jest jego sumienie. Dotknięty amnezją, stopniowo przypominając sobie fakty z przeszłości, musi zaakceptować to, że był bestią – mordercą likwidującym wrogów amerykańskiego rządu. Szkolonym i wykorzystywanym w ramach tajnego programu CIA. Nad jego przebudzeniem (buntem przeciwko agencji) unosiło się widmo tragedii antycznej. Niczym Edyp, zadręczał się pytaniami: kim jestem, dlaczego to zrobiłem, kto za tym wszystkim stoi, czy nadal muszę zabijać? Wraz z nowym (już piątym) filmem cyklu dochodzą kolejne: czy jest zdrajcą, czy walczy po właściwej stronie, czy powinien wrócić do agencji?
„Wszystko pamiętam” – zaskakujące wyznanie rozpoczynające „Jasona Bourne’a” ma zapewne świadczyć o pogodzeniu z samym sobą. Koszmar niepewności jednak powraca, gdy okazuje się, że ojciec Bourne’a, zanim zginął w tajemniczych okolicznościach, był autorem niesławnego programu Treadstone. Film nie sięga zbyt głęboko w przeszłość, nie komplikuje do granic nieprawdopodobieństwa starych wątków. To przede wszystkim dobrze skrojony współczesny global conspiracy thriller, z zawrotnym tempem akcji, pościgami i pułapkami, w którym stawką jest bezpieczeństwo, a ceną totalna inwigilacja sieci. Twórcy zrobili wszystko, by uwiarygodnić sensacyjną historię, nasączając ją kolorytem bieżących afer politycznych takich jak WikiLeaks, strajki na ulicach Grecji, polowanie na Snowdena. Snując zarazem paranoiczne teorie spiskowe na temat rzekomo nieczystej działalności pionierów zagrożonej wolności w cyberprzestrzeni w rodzaju Steve’a Jobsa czy Marka Zuckerberga. Krótko mówiąc, najbardziej odległe wydarzenia łączą w logiczną całość, za co również należy im się pochwała.
Jason Bourne, reż. Paul Greengrass, prod. USA, 122 min