Gdy upadał mur berliński, budynek kina po wschodniej stronie był niezłym miejscem, by zgubić grupę radzieckich agentów. Brytyjska szpieg (Charlize Theron) czekała ze wzrokiem wbitym w napis EXIT na widowni, a gdy agenci zaczęli przeczesywać rzędy foteli, ona mijała już projektor na zapleczu, by przed wyjściem jeszcze przedziurawić kagebistą srebrny ekran. Jej głównym zadaniem w „Atomic Blonde” jest przechwycenie i przeprowadzenie ze wschodniej na zachodnią stronę Berlina człowieka znającego na pamięć listę operujących w mieście szpiegów. Reżyser – były kaskader – David Leitch nie sili się na komplikacje rodem ze szpiegowskich powieści Johna le Carré, nie korzysta z obsadzonych w rolach drugoplanowych Jamesa McAvoya czy Tila Schweigera. Sama Theron jest sportretowana jako hiperseksowna i hiperbrutalna maszynka do szatkowania radzieckiego mięsa. Jeśli dla czegoś ten film w ogóle obejrzeć, to dla kilkuminutowego ujęcia przebijania się przez budynek mieszkalny do Berlina Zachodniego. Żmudnego wyłączania z życia kolejnych fal kagebistów: w windzie, na klatce schodowej, w mieszkaniach, z bronią, z nożem i z ostrymi kantami meblościanki. Leitch zrezygnował tu z podbijającej ścieżki dźwiękowej, pokazał tylko, że krwawa jatka, najintensywniejsza naparzanka w kinie akcji, jest dla obu stron szalenie wyczerpująca fizycznie.
Atomic Blonde, reż. David Leitch, prod. USA 2017, 115 min