Śmierć i odchodzenie bliskich nie jest żadnym tematem tabu. Stosunkowo często powstają znaczące, autorskie filmy poświęcone tej właśnie sprawie, wystarczy wymienić niedawne produkcje François Ozona („Czas, który pozostał”) czy Patrice’a Chereau („Jego brat”). Niemniej to, co zaproponowała Małgorzata Szumowska w swoim najnowszym dramacie „33 sceny z życia”, zdecydowanie odstaje od przyjętego modelu opowieści o umieraniu. Jej film nie jest konwencjonalną elegią rozpamiętującą ból po stracie ukochanych, tylko przyznaniem się do emocjonalnej bezradności wobec obowiązujących form wyrażania żalu, lęku, osamotnienia, żałoby.
Grana przez Julię Jentsch trzydziestokilkuletnia artystka, pochodząca z zasłużonej inteligenckiej rodziny, doświadcza w krótkim odstępie czasu śmierci obojga rodziców, rozstania z narzeczonym i utraty ukochanego psa. Trauma z powodu tragedii okazuje się na tyle silna, że wywołuje równocześnie groteskowe poczucie uczestnictwa w jakimś niechcianym, absurdalnym spektaklu, w którym niemądre rytuały wcale nie oswajają z nieszczęściem. Przeciwnie, rodzą dystans i budzą śmiech. Szumowska obnaża pustkę religijnych obrzędów, szpitalnych przykazań, reguł towarzyskich, fikcję słów, gestów. Bezlitośnie pokazuje banał umierania. I zwycięstwo prozy życia. Jej wizja kłóci się z potocznym wyobrażeniem, może nawet drażnić i oburzać. Na tym jednak polega odwaga reżyserki, okrutna bezkompromisowość filmu, któremu można zarzucić narcyzm i ekshibicjonizm (Szumowska opowiada w nim o swoich przeżyciach po śmierci matki i ojca), lecz nie brak artystycznych umiejętności.
Trudne, do bólu szczere, zmuszające do myślenia kino.