39-letni Meksykanin Fernando Eimbcke zrealizował do tej pory zaledwie dwa fabularne filmy, ale znawcy kina artystycznego już o nim niejednokrotnie słyszeli. Jego debiut sprzed pięciu lat „Temporada de patos”, o przyspieszonym dojrzewaniu dwóch nastolatków, których rodzice się rozwodzą, otrzymał sporo międzynarodowych wyróżnień. „Nad jeziorem Tahoe”, najnowszy dramat Meksykanina, nagradzano m.in. w Berlinie i Los Angeles i mimo że porusza ten sam temat – dorastania w obliczu traumy – zadziwia, wzrusza. Godna uwagi jest jego forma, złożony jest zaledwie z kilkunastu bardzo długich scen. Na pozór nic ważnego się nie dzieje. Kamera zatrzymuje się na twarzy 14-letniego wyrostka, pokazuje jego bezradność, szamotaninę po rozbiciu samochodu. Wokół nikogo, żadnego ruchu ani innych pojazdów, jak mogło więc dojść do wypadku w szczerym polu? Zagadka zostaje rozwiązana dopiero pod koniec filmu, przy czym nie chodzi tu o budowanie jakiejś intrygi kryminalnej, tylko o psychologię człowieka, któremu rozpadł się świat.
Obserwacja pozornie niewiele znaczących zachowań ma zbliżać widza do bohatera, pokazywać jego zagubienie, alienację, próbę nawiązania jakiegoś bliższego kontaktu z równie bezradnymi i nieszczęśliwymi mieszkańcami wyludnionej okolicy. Umiejętnością Eimbcke jest opisywanie samotności bez użycia słów. To rzadkość. Przeważnie takie eksperymenty kończą się nieciekawie.
Tymczasem po raz kolejny Meksykanin udowadnia, że świetnie sobie radzi z trudną minimalistyczną estetyką. Wie, jak komponować dramaturgię z niczego. Dobrze prowadzi aktorów naturszczyków. Piękne i nastrojowe niszowe kino.