Popsute ciała
Recenzja książki: Maciej Sieńczyk, "Przygody na bezludnej wyspie"
Są komiksy, powieści graficzne i tradycyjne, jest i Maciej Sieńczyk, zjawisko osobne. Nie tylko dlatego, że jego kreskę od razu rozpoznajemy, podobnie jak jego z lekka pokraczne postaci i groteskowe sytuacje. Niezwykłe jest to, że w trzeciej książce, po „Wrzątkunie” i „Hydroli”, słowa działają równie silnie jak obraz. „Przygody na bezludnej wyspie” to opowieść szkatułkowa, przywołująca „Rękopis znaleziony w Saragossie” – pojawia się nawet pewien Hiszpan z Kadyksu. Wszystko zaczyna się od znalezionego zeszytu, który zawiera opis przygód bohatera. Tak jak w „Rękopisie” nieustannie wszyscy zasiadają i kolejna osoba snuje historię. Przypomina też dziesiątki powieści przygodowych, których bohater wyrusza w daleką podróż, by stać się mężczyzną, zdobyć sławę czy – jak w powiastce filozoficznej – zyskać osobowość i mądrość. Tylko że u Sieńczyka wszystko jest na opak, jak w chorym śnie, nic do siebie nie pasuje. Krajobrazy przypominają postindustrialne pustynie, na wyspie krąży się po piwnicach jakiegoś domu, nawet wyprawa pojazdem pomniejszającym (jak w komiksie o Tytusie) nie jest żadną przygodą, bo nic nie widać.
Jeśli już śledzimy tu jakieś przygody, to dotyczą one nie tyle bohatera, co samych ciał, które rozpuszczają się w wodzie, mają zapachy, są atakowane przez inne, zazwyczaj męskie, ciała. To jest rzeczywiście „Ogród fizjologiczny” – jak sam określił tę książkę Sieńczyk. Tutaj ciała opowiadają jakąś swoją wypartą, perwersyjną historię. Archaiczny język powieści XVIII-wiecznej miesza się tu z socjalistyczną nowomową i napuszonym stylem kiepskiej literatury oraz z wyświechtanymi zwrotami, które same niejako mechanicznie przychodzą do głowy. Okazuje się, że Sieńczyk puszcza w ruch maszynę, język i skojarzenia same się napędzają, tworząc kolejne opowieści. A wszystko to jest tak sugestywne, że z tej rzeczywistości trudno się wyplątać.
Maciej Sieńczyk, Przygody na bezludnej wyspie, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2012, s. 144