Żyjemy w świecie, którego nie znamy. Nie wiemy, kto i dlaczego zbudował miejscowości, w których mieszkamy, albo stworzył instytucje, z których korzystamy. Kto i w jakich okolicznościach ukształtował naszą codzienność. Nie zastanawiamy się nad tym, że kiedyś – całkiem niedawno – była ona zupełnie inna. Nasze myśli są więźniami innej historii: zbudowanej wokół patriotycznych symboli, utkanej ze spraw niepewnych i wątpliwych, a zarazem z haseł budzących emocje. To sprawia, że zachowujemy się tak, jakbyśmy nie rozumieli związków między niepodległością i państwem, wolnością i prawem, bezpieczeństwem i jakością życia a infrastrukturą techniczną i społeczną. Ofiary historii nazywamy naszymi bohaterami, a tych, którym jesteśmy winni choćby uwagę – o ile nie wdzięczność – nie znamy nawet z nazwiska.
Wielka historia modernizacji, w której uczestniczyli nasi przodkowie, wydaje nam się czymś, co było poza czyjąkolwiek wolą: jak pory roku, wielkie powodzie czy zmiany koryt rzek. Mamy trudności z wyjaśnieniem różnic między nami a krajami zachodniej Europy w inny sposób, niż posługując się słowem „zacofanie”, ale i to słowo brzmi w naszych ustach jak słowo „klimat”. Nie rozpoznajemy także podobieństw do nowoczesnej historii narodów sąsiednich. Nie wiemy, dlaczego miasta niemieckie – nie mówiąc już o czeskich – są dla nas w swojej strukturze łatwiejsze do zrozumienia niż amerykańskie czy rosyjskie, dlaczego z ideą narodu mamy inny problem niż na przykład Francuzi, Anglicy czy Turcy.
Straciliśmy zdolność widzenia istotnych procesów, od lat bowiem naszą percepcję historii oślepiają dzieje sprawy polskiej, która jest czymś więcej niż tylko walką o niepodległość. Dziś nadal łatwiej nam toczyć spór o Stanisława Augusta Poniatowskiego, o sens powstań narodowych, o racje przyświecające decyzji o wybuchu ostatniego – powstania warszawskiego – niż o sprawy związane z realnym dorobkiem ekonomicznym i społecznym Drugiej Rzeczypospolitej, Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej czy współczesnej Polski. Co więcej, taką właśnie zmitologizowaną historię zaprzęgliśmy do objaśniania współczesności. Nawet przenikliwi komentatorzy nie czują oporu przed porównywaniem Jarosława Kaczyńskiego z Romanem Dmowskim czy Józefem Piłsudskim. A właściwie z karykaturami Dmowskiego i Piłsudskiego. Nie cofają się przed przypisywaniem przeciwnikom różnych mniej lub bardziej zbrodniczych genealogii, nawet nazistowskich czy stalinowskich. Postawiliśmy sprawy na głowie, nie dostrzegając skutków, jakie to przyniosło.
Tymczasem historia nieuchronnie jest jedną z ram myślowych pomagających nam w okiełznaniu teraźniejszości. To tłumaczy fakt, że w drugiej dekadzie XXI wieku taką karierę zrobiła historia żołnierzy wyklętych. Co ważnego o nas miała nam opowiedzieć? Do czego posłużyć? Nie pytam o to, dlaczego zajęli się nią zawodowi historycy, ale o to, dlaczego stała się tak istotna politycznie, że zepchnęła w cień inne historie tamtego okresu? Podobnie zresztą można pytać o to, dlaczego z odkrywanych kart dotyczących Holocaustu i powojennych pogromów tak łatwo wyprowadza się wnioski dotyczące postaw współczesnych pokoleń Polaków. Te gry są zrozumiałe politycznie, może nawet do pewnego stopnia – gdy uznamy politykę za demokratyczną próbę zdobycia przez społeczeństwo jakiejś tożsamości – uprawnione. Wybieramy strategie usprawiedliwiające skalę wewnętrznego konfliktu.
I choć dowiadujemy się z tych historii czegoś ważnego, to niemal natychmiast tę wiedzę redukujemy do schematu, który pomaga nam w absolutyzowaniu wewnętrznego konfliktu. Ten spór jest realny i sensowny, pod warunkiem jednak, że nie staje się osią politycznych podziałów i nie odbiera nam szansy na formułowanie takich opowieści, których skutkiem byłoby poszerzanie dwóch podstawowych funkcji każdego społeczeństwa: zdolności do współdziałania i umiejętności koncentrowania się na tym, co najważniejsze.
Zresztą opowiadając sobie w kółko o Armii Krajowej i sanacji, o tajnych współpracownikach bezpieki czy o legionach, tracimy szansę na zrozumienie różnicy między Polakami współczesnymi a tymi, którzy w 1980 roku stworzyli „cud »Solidarności«”. Tę różnicę między trzydziestym piątym rokiem istnienia Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej a trzydziestym rokiem Trzeciej Rzeczypospolitej potrafimy opowiedzieć tylko na poziomie drobnych symboli codzienności: wspominając polo cocktę, Teleranek i grę w kapsle, mówiąc o małym fiacie i koloniach organizowanych przez zakłady pracy rodziców. Nic z tego jednak nie wynika. To nasza mała, nieco infantylna ojczyzna, w której miejsce Lecha Wałęsy zajmie z powodzeniem Kazimierz Deyna, Nobel dla Czesława Miłosza może być zamieniony na skecz Zenona Laskowika i Bohdana Smolenia z festiwalu w Opolu, a problem peerelowskiej gospodarki niedoboru – sprowadzony do wspomnienia o kartkach i kolejkach.
Zabierzmy się za to inaczej. Przyjrzyjmy się historii gruntu pod nogami: temu, jak powstała – stanowiąca osnowę państwa – współczesna sieć miejska. Sieć, która jest także punktem odniesienia dla mieszkańców wsi. Ponieważ odległość do najbliższego miasta stała się – wskutek procesów modernizacji – znacznie mniejsza niż kiedykolwiek, a dystans między realiami życia na wsi a życiem po miejsku zmalał tak, że kilkadziesiąt lat temu nikt by się tego się nie spodziewał. Zobaczmy zatem tę sieć miejską, tworzoną nie tylko przez mury budynków czy drogi i szlaki kolejowe, lecz także instytucje – świadczone przez nie usługi, poczucie bezpieczeństwa, które im zawdzięczamy. Dostrzeżmy ponadto nowe – będące następstwem modernizacji – zachowania, obyczaje, sposoby spędzania czasu. To też nasz grunt pod nogami. Ukształtowany nie przez naturę czy opatrzność, ale przez działania naszych przodków mniej lub bardziej świadomych ich konsekwencji.
Uważam, że historia Polski jest znacznie ciekawsza niż jej obraz zamknięty w kategoriach bohaterstwa lub zacofania, niezłomności czy peryferyjności. Ciekawszy jest opis gry, którą z nowoczesnością toczyli nasi poprzednicy. Ich doświadczenia były ważniejsze i bardziej interesujące, niż wskazują na to patriotyczno‑tradycjonalistyczny kanon czy utyskiwania modernizatorów. A historia widziana przez pryzmat kilkudziesięciu węzłów sieci miejskiej jest istotniejsza niż sprowadzona tylko do tego, co działo się w Warszawie i – od czasu do czasu – w Krakowie.
To właśnie tam – w wielu mniejszych od Warszawy miastach – toczyła się nieopowiedziana do końca gra z nowoczesnością. A wbrew mentalnym centralistom – toczy się nadal. To, co działo się w ostatnim trzydziestoleciu w Opolu i Nowym Sączu, we Wrocławiu i w Białymstoku czy w Szczecinie i Tychach, nie było wyłącznie historią „zwijania się” Polski, wyludniania się prowincji czy naśladowania Warszawy. Onet nie powstał przy stołecznym placu Politechniki, jest bowiem wspólnym przedsięwzięciem nowosądeckiego Optimusa i bielskiego Pascala, RMF FM nie startowało z Warszawy, lecz z Krakowa, a Fakro nie wytwarza swoich znanych w Europie okien na Żeraniu, tylko przy ulicy Węgierskiej w Nowym Sączu. Oczywiście takie sukcesy były możliwe w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, dziś zaś ich powtórzenie byłoby niezwykle trudne – prowincja traci wiarę we własne siły, uciekają z niej również na skalę większą niż kiedykolwiek ludzie innowacyjni. Zjawisko to jest jednak – przynajmniej do pewnego stopnia – odwracalne. Muszą być tylko spełnione warunki: ustrojowe i te niedające się zaprojektować, a mające swoje źródła w decyzjach jednostek. W ich pomysłowości, poświęceniu, chęci postawienia na swoim.
Rafał Matyja, Miejski grunt, Karakter