Przyjęcie sympatycznego rudowłosego Anglika dobrze oddaje historia pary, która po jego koncercie w Nowym Jorku postanowiła postarać się o dziecko, a że wyszła dziewczynka, dali jej na imię Edelle. Podobnie jak Adele, Ed Sheeran tworzy – jak ktoś przytomnie zauważył – „Muzykę, jaką normalni ludzie pokochają”. Czyli idealne piosenki dla tych, którzy nie słuchają muzyki zbyt często – na tyle, że poszczególne elementy naprawdę przyzwoitego warsztatu kompozytorskiego 23-latka nie zdążyły im się jeszcze znudzić. Do hitów ma chłopak talent, gorzej bywa z wykonaniem – bywa manieryczny, śpiewając refreny wdzięczącym się falsetem. W jego głosie słychać nieznośną momentami naiwność, a kiedy udaje hiphopowy, uliczny styl Mike’a Skinnera z The Streets („The Man”), brzmi do bólu nieautentycznie. Z drugiej strony – nie wymagajmy łobuzerki od wychowanego w dobrej katolickiej rodzinie (irlandzcy dziadkowie) młokosa, który za pierwsze pieniądze zarobione w show-biznesie kupił sobie farmę i – w wieku 21 lat! – oznajmił, że tam założy rodzinę i wychowa dzieci. Ciekawe, jak długo utrzyma fason z pogonią brytyjskich tabloidów na karku. Na drugiej płycie Sheerana warto zwrócić uwagę na utwory nagrane z Pharrellem Williamsem, który na chwilę wyprowadza Anglika z kolein, służąc producencką opieką i wsparciem autorskim w „Sing” i „Runaway”. Ale nawet on nie ocalił tej płyty.
Ed Sheeran, X, Atlantic