Mirosław Pęczak: – Trudno zrozumieć Polskę?
Łukasz Rostkowski: – Niczym w reklamie jogurtu można by się pokusić o stwierdzenie, że to takie proste. Ale w tym samym momencie, dokładnie jak w telewizyjnej reklamie, wyskakuje nam z szafy średniowieczny dworzanin, który z surdutu wyciąga trąbkę. Dmucha w nią, a z niej wyjeżdża patyk, na którym rozwija się szmatka z napisem „Ale czy na pewno poprawnie ją zrozumiałeś?”. Okazuje się bowiem, że rządzą nami procedury i zachowania skomplikowane jak cała powyższa etiuda dworzanina. Przy pewnej wiedzy można jednak chyba ten kraj zrozumieć – a przede wszystkim być wobec niego bardziej wyrozumiałym, co było jednym z głównych celów projektu.
Często powtarza pan, że „39/89. Zrozumieć Polskę” nie jest pomysłem koniunkturalnym. Czym w takim razie różni się ideowo od np. składanki „Gajcy”, płyt De Press czy Mateusza Pospieszalskiego?
„39/89” różni się od wymienionych płyt przede wszystkim tym, że zrobiłem to na przekór bardzo wielu okolicznościom, a nie dla okoliczności. Oczywiście, przy okazji, trochę niczym hawajski surfer, popłynąłem także na fali rocznic. Jednak rocznica była ostatnią z wielu przyczyn tego projektu. Główną był konceptualny cel: zrobić musical dokumentalny. Potem, kiedy nie dostaliśmy dotacji na film, a ja już miałem sporo muzyki, zafascynowany tematem postanowiłem stworzyć słuchowisko. Chciałem opowiedzieć historię Soviet Mentalu jej własnym językiem – bez komentatorstwa i moralizatorstwa ani też udawania, że mogę zinterpretować wiersz, który pisał ktoś, kto biegał z jelitami pod pachą, potykając się o mózg swojej sąsiadki w 1944 r. Oprócz przygody z dźwiękami chciałem oczywiście coś przekazać. Instytucje podłączyły się pod projekt miesiąc przed premierą, co nie zmienia faktu, że bardzo pomogły. Gdyby nikt tego nie wsparł, uznałbym ten kraj za zdziadziałego zgreda i byłoby mi przykro jak Oleksemu u fryzjera. Ale i tak bym to zrobił. To wynikowa wcześniejszego projektu „Planet L.U.C.”, a właściwie – i paradoksalnie – prolog do niego.
Trochę mnie razi ten hurrapatriotyzm, który jak nigdzie na świecie przyjmuje się u nas w alternatywnej niszy muzycznej, co obejmuje także pańską twórczość.
Z pewnością można założyć na głowę wirnik od pralki i przeczytać Baczyńskiego, smagając się po plecach jelitami śledzia w Złotych Tarasach. Można też śpiewać średniowieczne pieśni i lamentować na nadętych świętach. Ale można też szukać trzeciej drogi, w której bez nacjonalizmu i skrajności po prostu możemy być dumni ze swojej historii, skupiając się na pozytywach, a nie świętując narodowe klęski. Szczerze powiedziawszy, cieszy mnie nasz hurrapatriotyzm. Spójrzmy na nasz świat. To w dużej mierze wysypisko zdizajnowanego chłamu, tanich wypucowanych jak buty hitlerowskich oficerów gwiazdeczek popkultury, McOnalna przeróbka naszych mózgów na spulpeciałe Wieśmaki. Także komercji, która zjada nasze człowieczeństwo i jak viagra stymuluje pychę i bezmyślność. Ludzie oglądają „Avatara”, płaczą nad destruktywną naturą ludzkiej istoty, po czym wracają do domu i dalej jedzą mięso, którego produkcja tworzy największe ilości CO2 itd.
W tym wszystkim my, Polacy, po 20 latach napychania sobie ust żelkami haribo i sprowadzania z niemieckich wsi BMW, porozbijanych przez tamtejszych pijanych farmerów, dziś w końcu przestajemy się zachłystywać Zachodem i zaczynamy dostrzegać swoją tożsamość, historię oraz wartości. Powiedzmy sobie to szczerze – żyjemy pod względem estetyki w jednym z najbardziej obskurnych miejsc w Europie – cieszę się więc, że potrafimy cokolowiek pozytywnego dostrzec. Poza sztuką, kuchnią, kobietami i historią niewiele mamy. Ale cóż więcej trzeba? Jak dla mnie, nasza historia jest wspaniałą inspiracją.
A jak wygląda system wartości L.U.C., do czego chciałby pan przekonać innych?
Hah. Do bycia dobrym. Do mycia zębów. Zabawnie to brzmi, ale każdy z nas, poza urodzonymi mordercami, wie, o co chodzi i czuje intuicyjnie, kiedy źle postępuje. Każdy mój album jest zaangażowany i o coś walczy. „Haelucenogenoklektyzm” – to poszukiwanie prawdziwego siebie, uduchowienie, antymaterializm. „Homoxymoronomatura” – altruizm, pokój, prawda, wyrzeczenia, ekologia. „Planet L.U.C.” – walka z Soviet Mental, etyka, estetyka, uczciwość, uśmiech, dystans do rzeczywistości. W końcu „39/89” – wyrozumiałość dla Polski, wierność, a przede wszystkim rozwiązywanie konfliktów w drodze dialogu oraz rozsądna walka o prawdę.
Teraz może o czymś innym. Wyrósł pan z hip-hopu. Co się stało z jego polskimi odmianami?
Nie jestem specem w tym temacie. Są lepsi znawcy. Ja zawsze byłem gdzieś pomiędzy gatunkami. Nie śledzę tej sceny, po prostu robię swoje. Mam trochę wrażenie, że prawie wszystko zostało już powiedziane. Do tego niektóre media i kilka osób skaleczyły wizerunek polskiego hip-hopu, ukazując szerokim masom hip-hopolo. A promować hip-hop przez hip-hopolo to tak, jakby Niemcy promować nie przez Mercedesa, lecz przez Auschwitz. Takie produkty parahip-hopu przedostają się często do mediów. Nie wiem, czemu tak jest. Mamy tylu zdolnych raperów w tym kraju.
Gatunek przechodzi teraz ciężki czas. Jego twórców osobiście dzielę na cztery grupy. Pierwsza to ta, z którą ma styczność nawet pani Lodzia w Mirkowicach – to najczęściej hip-hopolo, które słyszymy czasem w radiu. Druga grupa to ludzie rymujący prostym, często wulgarnym, co nie znaczy, że mniej wartościowym, językiem o problemach ulicy, szarych osiedli i o gangsterce. To realia, w których dorastają. Trzecia to ludzie, którzy mocno naśladują amerykański styl bling bling – przepych i przechwałki. I wreszcie czwarta grupa to ludzie, którzy eksperymentują tudzież po prostu nawijają o życiowych sprawach, o filozofii, socjologii, o spostrzeżeniach. Tej ostatniej grupie najciężej się przebić. Warto sobie jednak uświadomić, że gdyby Mickiewicz urodził się w 1990 r., na pewno rymowałby do hip-hopu. Tyle że dziś byłoby mu dużo trudniej się przebić.
Pańska pierwsza wspólna płyta z Rahimem była znakomitym przekroczeniem hiphopowej konwencji, kolejna to kontynuowała, ale „39/89” to już, w sensie muzycznej estetyki, inna bajka. Jaka?
To eksperyment. Próba stworzenia słuchowiska. Zarazem pierwsze zaloty do pisania muzyki filmowej. Robiąc ją, widziałem obrazy. Była ona dla mnie dużym wyzwaniem, ponieważ nie znając nut ani teorii komponowałem na małą orkiestrę. Nie ma tam już prawie w ogóle sampli. Mimo akcentów ironicznych i cynicznych jest tam dużo powagi, nawet trochę patetyzmu, który do mnie nie pasuje. Chciałem jednak się z tym zmierzyć. Z jednej strony temat był na tyle poważny, że nie chciałem nikogo skrzywdzić, z drugiej chciałem zobaczyć, czy umiem komponować tak wzniosłe tematy.
Czy jest coś, co lubi pan w polskiej popkulturze?
Jeśli zaczyna się ona od Rubika, przechodzi przez Magme, Video, a kończy na Feelu – to nie. Ale jeśli uznamy, że jest w niej np. Hey czy Kazik, to już się rozchmurzam. Jeśli do popkultury można zaliczyć np. film „Chłopaki nie płaczą”, to bardzo go lubię. Bardzo mi jednak brakuje w Polsce otwartości na rzeczy inne niż gitarowe granie. Od jakichś 50 lat świat zna już takie gatunki jak elektronika czy funk. Szkoda, że nie potrafimy znaleźć dla nich miejsca. Aha, zaczynam naprawdę lubić postać Karola Strasburgera – myślę, że składanka z żartami z początków „Familiad” byłaby wspaniałym prezentem dla milionów polskich rodzin.
A nie raziło pana, że np. Andrzej Smolik wszedł w alians z Krzysztofem Krawczykiem, swego czasu ikoną polskiego kiczu estradowego?
Myślę, że tak długo, jak Smolik wydaje świetne płyty, nie powinniśmy mieć do niego żadnych pretensji. Polska to nie Ameryka, co widać choćby po tym, że nawet kryzys nam się nie udał. Poza tym Andrzej to artysta popowy i za takiego się też uważa. Swoją drogą, to dość zabawne, ale ja najpierw usłyszałem nową piosenkę zaśpiewaną przez Krawczyka w radiu i pomyślałem: wow, ten sympatyczny biały buszmen – jak wtedy nazywałem Krawczyka – jest nawet przyjemny. Dopiero później się dowiedziałem, że to Smolik wyprodukował mu tę piosenkę. Szczerze mu pogratulowałem, bo gdybyśmy mieli taki pop, to może znów zacząłbym jeść w publicznych jadłodajniach. Byłoby mniej samobójstw, zwłaszcza wśród kierowców autobusów i motorniczych, przy których ze względu na grające radio często nikt nie chce stać i czują się oni samotni.
Na koniec: przyda się ten nasz Paszport?
Choć poziom naszej kultury, a przede wszystkim niektórych ośrodków kultury, jest taki, że większość ludzi w nich nie wie, kim jest Maria Peszek, a co dopiero ja, to mam nadzieję, że Paszport pomoże docierać do ludzi. Już dziś organizatorzy dają mi coraz większe szanse i kredyt zaufania dla moich wizji. Trudno mi uwierzyć, że ja, chłopczyk znikąd, mogę współtworzyć z wybitnymi ludźmi. Za to jestem niepoliczalnie wdzięczny.
***
L.U.C. Łukasz Rostkowski. Urodził się w 1981 r. w Zielonej Górze, mieszka we Wrocławiu. Z wykształcenia prawnik, z talentu i profesji muzyk, autor tekstów, producent i eksperymentujący reżyser. Wydał sześć płyt (w tym trzy z zespołem Kanał Audytywny). Wyszedł od hip-hopu, by z czasem przekroczyć jego konwencję łącząc ją z jazzem i elektroniką. W 2009 r. nominowany do Paszportów „Polityki” za „Planet L.U.C.”, multimedialne wydawnictwo z muzyką, tekstami literackimi i fragmentami filmu. Jego ostatnie dzieło, nagrodzone Paszportem, to album „39/89 Zrozumieć Polskę”.