Dokument bez tytułu
Paszporty POLITYKI

Polskość jest kobieca

Rozmowa ze Szczepanem Twardochem

Szczepan Twardoch (ur. 1979 r.), pisarz i publicysta, felietonista Kawiarni Literackiej POLITYKI. Szczepan Twardoch (ur. 1979 r.), pisarz i publicysta, felietonista Kawiarni Literackiej POLITYKI. Magda Kryjak / Materiały promocyjne
Rozmowa z laureatem Paszportu POLITYKI pisarzem Szczepanem Twardochem o tożsamości, pograniczu i mocnej „morfie”.
Szczepan Twardoch podczas uroczystej gali wręczenia Paszportów POLITYKI w Teatrze Wielkim Operze Narodowej.Leszek Zych/Polityka Szczepan Twardoch podczas uroczystej gali wręczenia Paszportów POLITYKI w Teatrze Wielkim Operze Narodowej.
Szczepan Twardoch: Chcę pisać powieści, prawdziwe powieści. Tylko to mnie interesuje.Magda Kryjak/Materiały promocyjne Szczepan Twardoch: Chcę pisać powieści, prawdziwe powieści. Tylko to mnie interesuje.

Justyna Sobolewska: – Bohater pańskiej „Morfiny” nie wie, kim jest, Polakiem czy Niemcem, w końcu powtarza, że po prostu jest Konstantym Willemannem. Zadaje pan sobie pytania o tożsamość?
Szczepan Twardoch: – Gdybym miał tożsamość w taki sposób, jak ma się kolor włosów czy grupę krwi, gdyby była czymś przyrodzonym, jak postrzegają ją ci Polacy, którzy nie dotknęli pogranicza, to nie pisałbym o niej książek. Konstanty Willemann nie ma oczywiście wiele ze mną wspólnego, ale być może ten jeden moment, w którym zadaje sobie to najważniejsze pytanie „kim jestem?”, to jest coś, co mnie bardzo dotyka i być może jakoś konstytuuje. To jest jedno z najważniejszych pytań w moim życiu, ale nie przeżywam tego tak boleśnie jak mój bohater, bo mam na to pytanie dużo dobrych odpowiedzi, które wypełniają mi życie i czynią jakoś integralnym i spełnionym. Ale mojego stosunku do polskości nie potrafię wyrazić prostą deklaracją.

Skąd to się bierze?
Mam poczucie, że gdybym sobie powiedział: mogę być Polakiem, to czułbym, że okłamuję samego siebie i całą historię mojej rodziny. Moi przodkowie przyznawali się do różnych narodowości, a czasem do żadnych. Na przykład w pierwszej połowie XIX w. można było być jednocześnie słowiańskojęzycznym Ślązakiem albo etnicznym Polakiem z Mazur, wybierając zarazem bycie Prusakiem. W samej pruskości do połowy XIX w. etniczność niemiecka nie była taka ważna. Bycie Prusakiem nie musiało oznaczać bycia Niemcem, tylko raczej było przyjęciem jakiegoś etosu państwowo-moralnego. I ta pruskość była na Śląsku bardzo obecna już w XIX w. A ja opowieściami o tym nasiąkałem od dziecka, przede wszystkim za sprawą mojego dziadka, który nauczył mnie, że historia to coś zupełnie innego niż to, czego uczą w szkole. Że historia to droga do zrozumienia samego siebie. Nie umiałbym siebie zdefiniować bez odwołania się do tego, kim byli moi przodkowie.

W jakim języku mówiło się u pana w domu?
Z rodzicami raczej mówię po polsku. Śląskiego nauczyłem się od dziadków. To chyba jakieś doświadczenie pokoleniowe, wielu moich rówieśników ma podobnie. Rodzice chcieli nam, mojemu pokoleniu, oszczędzić chyba traumy, jaką im zafundowała peerelowska szkoła w procesie przyuczania do tej polszczyzny, i trudno nie być im za to wdzięcznym. Ale dziadkom za to, że poradzã trochã gő˘dać po- naszymu, też jestem wdzięczny.

Historie rodzinne zasługują na książkę.
Kiedyś ją napiszę. O tym, co się na Śląsku zaczęło dziać w latach 70. XIX w. i później. O wybieraniu sobie narodowości, polskiej i niemieckiej, i o wstrzymywaniu się od tego wyboru. Mieszkam teraz kilka kilometrów od dawnej granicy polsko-niemieckiej, która w 1922 r. podzieliła Ślązakom ojczyznę na dwoje. Rodzinę przed wojną miałem po obu stronach granicy. Mój dziadek jako dziecko chodził z polskiego Knurowa na obiady do babci do niemieckiej Żernicy. Mój pradziadek Josef Smolka miał trzech braci. Ericha, Fritza i Heinricha. O ile mi wiadomo, to Josef jako jedyny dodał sobie kreseczki do imienia i nazwiska, został Józefem Smołką, poszedł do powstania, potem został podoficerem w straży granicznej. Chyba był jedynym z braci, który chciał być Polakiem, i zresztą zapłacił za to życiem w obozie koncentracyjnym w Mauthausen. Jego brat Erich od lat 20. mieszkał w Berlinie i tam umarł w latach 60. Na tym polega specyfika pogranicza, że narodowość jest kwestią wyboru, która może mieć znaczenie moralne czy etyczne, ale nie musi. Tego często ludzie z centrum Polski nie rozumieją. Moi znajomi nie są w stanie tego zrozumieć, bo narodowość jest dla nich czymś przyrodzonym, jak kolor włosów albo grupa krwi.

W Warszawie przedwojennej wybór tożsamości polskiej dla Żydów wiązał się z awansem. Tak było w mojej rodzinie, wybrali język polski. Na pograniczu polskość była często tą gorszą możliwością.
Zależy, po której stronie granicy. Wybór bycia Niemcem w polskiej części Śląska łączył się z podobnymi przykrościami, jak wybór bycia Polakiem po stronie niemieckiej. Były też niezbyt silne ruchy ślązakowskie, propagujące osobną tożsamość śląską, po niemiecku określaną zabawnie „slonsakich”, tępione podobnie po obu stronach granicy. I była też, jak mi się wydaje, milcząca, obojętna większość, która żyła wewnątrz przednowoczesnego świata, zakreślanego jakoś przez rzeczywistość między kościołem, kopalnią, służbą wojskową a rodziną i domem, dla której kwestia narodowości była trzeciorzędna. Ta milcząca większość nie wybierała sobie tożsamości narodowej, jednak nie było to, wydaje mi się, jakieś świadome wstrzymanie się od tego wyboru, tylko po prostu obojętność. I tę obojętną większość często przemocą do jakiegoś wyboru przymuszano.

Tożsamość pogranicza łączy się z modnymi koncepcjami tożsamości ponowoczesnej, płynnej.
Jest w tym taka pokusa pokazywania każdego pogranicza i multikulturalizmu w sielankowy sposób, jako pokojowego współistnienia, w które nikt, kto mieszkał na pograniczu, nie uwierzy. Pogranicza generują przecież ogromny potencjał nienawiści. Powstania na Śląsku były bardzo krwawe, na poziomie przemocy sąsiadów wobec sąsiadów. W jakimś stopniu przypominało to wojny na Bałkanach: była jedna wieś, a potem okazywało się, że tak naprawdę wsie są dwie, ale nie można ich rozgraniczyć, postawić płotu, bo granice przechodzą przez wnętrza domów i rodzin.

Wróćmy do Konstantego Willemanna z „Morfiny”, który jest zupełnie bezwolny, zależy od kobiet, z którymi przebywa, brakuje mu formy, jest ucieleśnieniem słabości.
Kostek jest w jakiś sposób bardzo polski, właśnie przez to, że nie jest Polakiem genetycznie. Jest figurą polskości, jej odzwierciedleniem, w nim się niemęskość polskości wyraża i realizuje. Polskość jest kobieca, bo była transferowana przez kobiety, a nie przez mężczyzn. Polskość cierpi na bardzo poważny deficyt polityczności. To wszystko oczywiście nie sam sobie wymyśliłem, tylko ukradłem Agacie Bielik-Robson. Mam przekonanie, że samobójcza polityka Becka w pewnym sensie była apogeum polskości, najlepszym wyrazem jej autodestrukcyjnego charakteru. Przygotowując się do pisania „Morfiny”, czytałem sporo wspomnień i dzienników z tamtego czasu, z których jakoś to wszystko wynika. Najbardziej, oprócz wspomnień oficera wywiadu AK Kazimierza Leskiego, przydał mi się dziennik pułkownika Klemensa Rudnickiego, dowódcy 9 Pułku Ułanów z Trembowli, w którym umieściłem Konstantego. Stąd na przykład wszystkie nazwiska kolegów z pułku Willemanna są prawdziwe, oprócz samego Willemanna, który jest oczywiście postacią fikcyjną, i Bartłomieja Chochoła, który nie jest wcale nawiązaniem do Wyspiańskiego, tylko do wspaniałej powieści „Fuga” mojego przyjaciela Wita Szostaka. U niego sam Willemann również się gościnnie pojawia.

Konstanty zyskuje formę, zakładając mundur ojca, Niemca.
Zamiast tej formy wolę słowo, którego nauczyłem się od Jacka Dukaja – morfa. Ojciec Kostka miał mocną morfę pruskiego arystokraty. Nie musiał wymyślać samego siebie, bo wiedział, kim jest. Ta morfa mogła pokierować całym jego życiem – ale spotkał kobietę, której morfa była potężniejsza i właściwa mu forma życia została mu odebrana, najpierw przez żonę, Polkę, która go uwiodła, a potem – w sensie fizycznym, cielesnym – przez pierwszą wojnę światową.

To jest opowieść o mężczyźnie bez formy i słabej morfie polskiej. Nie bał się pan reakcji obrońców polskości?
Obalanie mitów jest czynnością bezsensowną. Człowiek pożąda mitu, potrzebuje mitów, by mu organizowały świat inaczej niepoznawalny, niepoddający się kategoryzacji. Mit obalony natychmiast zostaje zastąpiony przez mit nowy, nawet jeśli komuś wydaje się, że jest absolutnym nihilistą. Z drugiej strony, gdyby pisarz miał się przejmować, że kogoś urazi, obrazi albo oburzy, to lepiej, żeby dał sobie spokój z pisaniem dla dorosłych. Bo wszystko, co ważne i wartościowe, kogoś tam gdzieś chyba oburzać musi. Nie ma sobie co tym zawracać głowy.

Konstanty ma szansę zyskać formę, w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, kim jest.
Jest takie katolickie wyrażenie: stanąć w prawdzie o sobie. Nadchodzi taki moment, że człowiek nie może już dłużej wierzyć we własne kłamstwa, które nakłada jakoś na swoje obrazy innych ludzi i przez które czyta siebie. Chciałem, żeby w mojej książce nadszedł moment, w którym Kostek widzi wszystko inaczej niż do tej pory. Musiał skonfrontować się z tym, że jego matka jest po prostu szaloną staruszką, a nie demonem, że Salome nie jest babilońską świętą kurwą, tylko zwykłą żydowską dziewczyną, która z całych sił próbuje przeżyć, korzystając z tego, co może. Widzi wreszcie, że jego żona wcale nie jest wcieleniem jej ojca endeka, wtedy dopiero widzi ją po raz pierwszy jako osobnego człowieka.

Ale coś, ktoś nie pozwala mu się wyzwolić, ktoś mu towarzyszy, narracja prowadzona jest z punktu widzenia kobiety. Podstawowe pytanie, jakie zadaje sobie czytelnik, brzmi: kto do nas mówi? Ja odpowiedziałam sobie trzy razy M: morfina, melancholia, mojra…
To może być matka, Polska, czarna bogini, śmierć. Ten „ktoś trzeci” z „Ziemi jałowej” Eliota, przez którą jakoś przyszedł mi do głowy cień, który idzie za Konstantym. W konspekcie zapisałem: „ta, która idzie za mną”. Albo jeszcze jungowska anima, albo Polska, sam nie wiem. Jest w każdym razie na pewno Kostka niewolą, jego kajdanami. Daje mu to taką heglowską świadomość nieszczęśliwą, która go pęta, jest Konstantego niedokonaniem, niedopełnieniem. A potem, po wszystkim – przechodzi na następną ofiarę. Mam takie dziwaczne poczucie, że jakieś straszne dotknięcie losu przechodzi z człowiek na człowieka, idzie przez dzieje, i losy ludzi są do siebie przez to bardzo podobne w swoim nieszczęściu. Misery is the river of the world – rozpacz płynie rzeką poprzez świat. Pod tym względem jestem raczej konserwatystą, nie wierzę, by w ogóle dokonywał się jakiś postęp od nieszczęścia ku szczęściu, mam mocne przekonanie, że natura ludzka jest z gruntu zła, wszystko, co jest dobrego w człowieku, dokonuje się przez cywilizację.

Najsilniejszą postacią w otoczeniu Kostka jest wyemancypowana Dzidzia. Silna kobiecość była szansą na scalenie jego osobowości. Postaci kobiet podobały się lewicowym krytykom, i w ogóle, co rzadko się zdarza, ta książka podobała się i lewicy, i prawicy.
Nic na to nie poradzę. Na szczęście zarówno na lewicy, jak i na prawicy są tacy, którzy mnie nie znoszą. Gdyby ich nie było, to zacząłbym się poważnie o siebie martwić.

A jaką literaturę chciałby pan tworzyć?
Chcę pisać powieści, prawdziwe powieści. Tylko to mnie interesuje. Nie chcę pisać powieści pękniętych, złamanych, nie wierzę w śmierć powieści jako formy literackiej, którą miałyby zastąpić jakieś postmodernistyczne, rozmyte twory. Powieść musi „się czytać”, tak mi się wydaje. Nie mam nic przeciwko formalnym eksperymentom, trochę ich w „Morfinie” jest, ale powieść musi się czytać. Tak uważam.

„Morfinę” czyta się dobrze za sprawą transowego rytmu narracji.
Pisząc „Morfinę”, potrzebowałem słuchawek, bo albo pisałem w domu, gdzie hałasowały dzieci, albo w kawiarni, której gwar lubię, ale czasem jednak zbyt bliskie rozmowy innych ludzi przy stolikach mi przeszkadzały. Do pisania potrzebuję raczej prymitywnej muzyki z mocnym bardzo wyraźnym rytmem. Puszczam sobie bardzo głośno jeden kawałek, zapętlam i ten rytm jakoś mnie prowadzi. Przy „Morfinie” regulowałem sobie mózg pojedynczymi piosenkami Anthony and the Johnsons, Rage Against the Machine, Laibachu, czasem Rammstein, Stromae albo La Roux. Zupełnie inna muzyka niż ta, której słucham dla przyjemności. Bez muzyki pewnie bym transowości języka nie zrobił.

Podobno książki potrzebne podczas pisania zajmują u pana przynajmniej metr na półce. Wiernie odtwarza pan realia Warszawy z 1939 r. Życie jest wtedy jeszcze prawie normalne.
No, prawie. A wiadomo, jak jest z prawie. Ale kiedy zaczyna się akcja powieści, Stefan Starzyński jest ciągle prezydentem Warszawy, nie ma jeszcze Generalnego Gubernatorstwa. Bardzo przydało mi się kompendium Bartoszewskiego „1859 dni okupowanej Warszawy”, tam jest wszystko ładnie po kolei spisane. Gotowa scenografia do powieści, krok po kroku.

Czyta pan recenzje?
Bardzo wielu rzeczy nie wiem na temat swojej książki, dlatego zawsze dużą przyjemnością jest dla mnie czytanie recenzji, w których ktoś dekoduje moją książkę w sposób, którego w ogóle bym się nie spodziewał, znajduje w niej jakieś sprawy, których ja wcale świadomie tam nie wpisałem, ale jednak skądś się tam wzięły.

rozmawiała Justyna Sobolewska

Szczepan Twardoch (ur. 1979 r.), pisarz i publicysta, felietonista Kawiarni Literackiej POLITYKI. Autor powieści, m.in. „Wiecznego Grunwaldu”, wyróżnionego Nagrodą im. Józefa Mackiewicza i nominacją do Gwarancji Kultury, oraz kilku zbiorów opowiadań, w tym „Tak jest dobrze”, nominowanego do Nagrody Literackiej Gdynia. Otrzymał Paszport POLITYKI 2012 za powieść „Morfina”. Mieszka w Pilchowicach na Górnym Śląsku.

Polityka 05.2013 (2893) z dnia 29.01.2013; Kultura; s. 72
Oryginalny tytuł tekstu: "Polskość jest kobieca"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną