Dokument bez tytułu
Paszporty POLITYKI

Myślałam, że to niewypał

Hania Rani dla „Polityki”: Płyta na pianino? Myślałam, że to będzie niewypał

Hania Rani Hania Rani Leszek Zych / Polityka
Ta moja muzyka wzięła się z tego, że zauważyłam, że bez nut granie idzie mi lepiej – mówi Hania Rani, pianistka, wokalistka i kompozytorka, laureatka Paszportu POLITYKI w kategorii Muzyka popularna.
materiały prasowe

Artykuł w wersji audio

BARTEK CHACIŃSKI: – Gratuluję wyemitowanego niedawno występu w amerykańskim radiu NPR w ramach prestiżowej serii koncertowej Tiny Desk. Ale to chyba nie był efekt Paszportów?
HANIA RANI: – Nie, nagrywaliśmy ten koncert jeszcze pod koniec listopada. To był długi proces. Wprawdzie Bob Boilen z National Public Radio zauważył mnie chyba ze dwa lata temu i od tego czasu to zaproszenie było otwarte, ale to właściwie oni dyktują datę nagrania. Dopasowaliśmy do niego naszą trasę w USA.

Niedługo przed tobą grały tam PJ Harvey czy Olivia Rodrigo, po tobie – Joshua Redman. Jak wygląda od kulis występ w sali koncertowej zaimprowizowanej w biurze tego publicznego radia?
Miałam już doświadczenie kilku takich sesji live. Wcześniej grałam w KEXP [inna stacja publiczna z siedzibą w Seattle – red.]. Tamto miejsce po prostu emanuje świetną energią – i tak samo tutaj w NPR, chociaż w praktyce koncert przypomina próbę w małej salce, bo cały dźwięk przechodzi przez wzmacniacze gitarowe, nie ma dodatkowych głośników, a publiczność to pracownicy tego radia. Sam kąt jest – zgodnie z nazwą serii – niewielki. I wszystko dzieje się bardzo szybko. Przyjeżdża się o dziesiątej rano. My akurat nagrywaliśmy w Święto Dziękczynienia, więc biuro było stosunkowo puste. Wszystko trzeba podłączyć, robi się małą próbę o dwunastej i o trzynastej w radiu pojawia się anons: „Dzień dobry, dzisiaj koncert zagra Hania Rani” – tu tłumaczą, kim jestem – i każdy, kto chce w czasie lunchu przyjść, ma szanse posłuchać takiego koncertu. Na pewno jest inaczej, kiedy przychodzi tu np. Taylor Swift, a inaczej, kiedy przychodzę ja z Ziemowitem Klimkiem [kontrabasista stale grywający z Hanią Rani – red.], żeby spełnić nasze marzenia. Choć myślę, że wielu artystów chce przyjechać i zobaczyć tę słynną, znaną z internetu ścianę z różnymi artefaktami. Słuchacze są przy tym świetni i po amerykańsku uprzejmi.

Jak w ogóle Ameryka reaguje na muzykę, którą wykonujesz?
Tym razem w ciągu trzech tygodni odwiedziliśmy całkiem spore sale, takie od 500 do ponad 1000 osób. Większość z nich to stare teatry, uwielbiam w takich miejscach grać. Są przesiąknięte klimatem lat 60. i 70., wtedy pewnie też były budowane. Nie jestem może największą fanką Stanów Zjednoczonych, ale występowanie tam to niesamowita przyjemność. Czuje się, że ci ludzie kochają muzykę, żyją nią, można trafić na takich, którzy chodzili jeszcze na koncerty Milesa Davisa, a jednocześnie jest to publiczność, która reaguje z dużą świeżością i spontanicznością. W Europie często gramy w salach filharmonicznych, tam – prawie wyłącznie w lokalach z miejscami stojącymi. Daje to jakieś poczucie powrotu do korzeni.

A przekłada się to od razu na jakieś zainteresowanie twoją płytą „Ghosts”? Na popularność twoich nagrań w serwisach streamingowych?
Myślę, że na pewno. Trzeba jednak pamiętać, że przy skali Ameryki, liczbie i wielkości tamtejszych klubów to jeszcze daleka droga przede mną. Dotychczasowe koncerty, chociaż się wyprzedawały, były wciąż raczej inwestycją. Nie sprawdzam, jak mocno się przekładają na liczby. Staram się to zostawić menedżerowi. Pół roku temu wycofałam się też z social mediów i czuję, że moje życie jest dzięki temu spokojniejsze, mogę się więc tylko domyślać, że takie trasy to wciąż dobry sposób promocji muzyki. Myślę, że występy w Stanach mają też zwrotnie wpływ na to, jak ludzie na mnie patrzą w Europie.

Skończyłaś studia pianistyczne. Później krajową popularność zdobyły twoje nagrania utworów Grzegorza Ciechowskiego z Dobrawą Czocher, ale solowo zadebiutowałaś od razu w brytyjskiej wytwórni Gondwana Records. Jak tam trafiłaś?
Ważnym momentem był album z Dobrawą wydany w polskiej wytwórni, której dobór był dość przypadkowy, bo wywodziłyśmy się ze środowiska muzyki klasycznej i nie miałyśmy pojęcia o wydawaniu muzyki. A później moje studia w Berlinie i mentalne otwieranie się na świat, czyli proces, podczas którego człowiek oswaja strach przed wyjazdem gdzieś dalej, a potem okazuje się, że za kolejnym zakrętem jest dużo ciekawych rzeczy. Na studiach poznałam Islandkę Álfheiður Erlę Guðmundsdóttir, z którą się do dzisiaj mocno przyjaźnię. Ta znajomość szybko zaprowadziła mnie na Islandię, gdzie poznałam mnóstwo świetnych muzyków, między innymi Bergura Þórissona, reżysera dźwięku Björk, który pomagał mi nagrywać płytę „Esja”. Ośmieliło mnie to wszystko do wysyłania demówki za granicę. Od lat moją wielką miłością jest zespół Portico Quartet. Zobaczyłam w internecie plakat ich zapowiadanego koncertu w Londynie w ramach imprezy Gondwana 10 na rocznicę działania ich wytwórni Gondawana Records. Zorientowałam się, że prowadzi ją Matthew Halsall, artysta, którego też bardzo cenię.

I wysłałaś im swoje nagrania?
Wysłałam od razu demo dwóch płyt: „Esji”, czyli albumu piano solo, no i zalążek „Home”, o którym myślałam jako o potencjalnym debiucie. W końcu przez 20 lat grałam muzykę klasyczną, z zespołów rozrywkowych słuchałam Radiohead i Pink Floyd, nie miałam pojęcia, jak wygląda rynek muzyczny. I wydawało mi się, że instrumentalna płyta na pianino to strzał w kolano, że to komercyjny niewypał. Tymczasem oni odpisali mi bardzo szybko, po trzech dniach. Od razu kupiłam bilet do Londynu, gdzie spotkałam się z Matthew, a on przekonał mnie, żeby pierwszą płytą była jednak „Esja”. I jeszcze w dodatku zaprosił mnie na ten koncert Gondwana Records, podczas którego miałam wystąpić jako świeżo ściągnięta do katalogu artystka.

Czyli zdążyłaś się załapać na ten koncert, którego afisz widziałaś kilka miesięcy wcześniej?
W maju pojechałam do Londynu, a koncert był w październiku i jakoś wtedy podpisywaliśmy kontrakt, dosyć szybko. Ja w ogóle nie wiem, czemu oni mnie wzięli, bo dzisiaj rzeczywiście już wydają artystów z różnych krajów, ale wtedy byli skupieni głównie na Wielkiej Brytanii.

Ta płyta powinna się nazywać „Ekspres”, a nie „Esja”...
Tyle że praca nad nią to było wiele lat. Nagrywałam ją u siebie w domu, zanim podjęłam decyzję, żeby wysłać demo, trwało to już jakieś trzy lata. Utwory powstawały w każdej wolnej chwili, kiedy nie studiowałam albo nie grałam czegoś, choć nie wiązało się to początkowo z żadnymi planami. Czułam, że muszę to zrobić, bo inaczej zwariuję.

Dziś chyba proporcje się odwróciły. Ćwiczysz jeszcze na co dzień na fortepianie?
Ta część mojej pracy trochę ucierpiała, ale dyscyplina pozostała. Genialna w szkołach muzycznych czy artystycznych jest nauka dyscypliny. W dalszej pracy jest to bardzo przydatne. Człowiek wie, że każdego dnia po prostu trzeba rano wstać i zacząć pracować. I moja codzienna rutyna nadal tak wygląda, teraz tylko przybyło mi zajęć, pojawiło się więcej instrumentów, doszło pisanie muzyki do filmów. Był taki moment, kiedy mnie odrzuciło od fortepianu, musiałam odpocząć, to naturalny obrót rzeczy. W moim studiu mam cały czas zestaw nut, choćby sonaty Scarlattiego, i granie tych utworów pomaga mi odświeżyć głowę.

Jak wyglądał proces przestawiania się na instrumenty elektroniczne, które tak mocno słychać na „Ghosts”?
Na pewno był trudny, bo był czymś nowym i wymagał pewnej wiedzy. Zabawna jest sama historia moich syntezatorów. Jeszcze kiedy grałam w zespole Tęskno, miałyśmy w instrumentarium jeden syntezator. Roland Juno-60, klasyczny model, ale Joasia Longić powiedziała mi, że każdy porządny zespół ma co najmniej dwa syntezatory na scenie, uznałam więc, że muszę sobie sprawić drugi. A u mojego przyjaciela Piotra Krygiera, producenta znanego jako Duit, który pomagał mi się podszkolić w kwestiach technicznych, stał jeden syntezator. Piotr powiedział, że nie używa go i że może mi go odsprzedać. Okazało się, że to jest Prophet-8, instrument używany przez Radiohead czy Jamesa Blake’a. To brzmienie zmieniło mój sposób myślenia o muzyce, szczególnie jeśli mówimy o albumie „Ghosts”. To był instrument, od którego zaczynałam komponowanie każdego utworu, bo też zrozumiałam, że jeżeli chcę jakiejś zmiany, to muszę po prostu zaczynać od czegoś, co nie jest pianinem, albo zrobić coś z kimś innym, albo wreszcie pomyśleć totalnie inaczej o harmonii. To mój sposób na zmianę – staram się intencjonalnie zmieniać jakiś jeden mały element. Sprawdza się to, gdy piszę muzykę do filmów, zawsze staram się wykorzystać jakąś inną konfigurację instrumentów. Znaleźć jakiś zupełnie nowy albo chociaż sięgnąć po pianino inne od tego, na którym grywam codziennie.

A brałaś przed „Ghosts” lekcje śpiewu?
Nie, ale ja zawsze dużo śpiewałam. Byłam śpiewającym dzieckiem. Tyle że nie miałam żadnej techniki wokalnej, a jej brak wychodzi na koncertach, gdy pojawia się stres – nad palcami mam wtedy kontrolę, zachowuję ją automatycznie, nad głosem już nie. Ale tu punktem zwrotnym była nasza długa trasa koncertowa w 2022 r., wtedy po prostu chyba się wytrenowałam. Po drodze uczyłam się pracować z mikrofonem, nagrywałam się sama i słuchałam. I przed „Ghosts” poczułam się już ze swoim głosem dość dobrze. A miałam sporo do opowiedzenia i ten głos mi się wydawał świetnym kolejnym instrumentem. Jest ważny w kontakcie z widownią – głos od razu coś otwiera słuchaczom w głowach, jest nośnikiem emocji – nawet gdy nie można go z siebie wydobyć albo gdy słychać, że się trzęsie. Otwiera też kolejny etap takiej osobistej odwagi.

Odbierając nagrodę POLITYKI, powiedziałaś, że to twój „pierwszy drugi paszport w życiu” i że masz nadzieję, że zaprowadzi cię w jeszcze inne miejsca. Jakie? Chodzi o koncert fortepianowy „Dla Josimy”, który zaprezentowałaś w ubiegłym roku na scenie Muzeum Polin?
Tak, jestem w takiej sytuacji, że mogę eksperymentować, pracować z większym zespołem, ze świetnymi muzykami. Z jednej strony nad muzyką współczesną, z drugiej – grać koncerty, podczas których głównie śpiewam i gram na fortepianie lub syntezatorach. To genialny moment, czuję wielką wdzięczność, uprzywilejowanie i wiele możliwości. Ten koncert fortepianowy napisany na zamówienie Polin to jedna z nich. Wiele rzeczy zaczęło się we mnie zmieniać, zastanawiam się, co chcę powiedzieć swoją muzyką, czym ona w ogóle jest, jak też nie stracić osobistego muzycznego języka, inspirując się nowymi rzeczami. Z jednej strony estetyką noise’u i środkami muzyki współczesnej, które wykorzystuje choćby Ola Słyż, moja dobra znajoma nominowana w tym roku do Paszportu POLITYKI. Z drugiej strony – tym, co może mi zaoferować większy zespół instrumentalny, jakim jest orkiestra symfoniczna. Premiera koncertu odbyła się w zeszłym roku, ale bardzo chciałabym to nagrać w taki sposób, który byłby spotkaniem światów klasycznego i improwizowanego. Tak, żeby uwypuklić aleatoryzm tego koncertu, nawiązujący do polskiej szkoły kompozycji spod znaku Lutosławskiego czy Pendereckiego.

Kiedy rozmawialiśmy poprzednio, wspomniałaś, że chciałaś zostać coachem operowym. Dlaczego?
To wszystko zaczęło się od mojej współpracy podczas studiów z genialnym śpiewakiem Jakubem Józefem Orlińskim. Na studiach mieliśmy zajęcia z muzyki kameralnej, moją profesorką była Katarzyna Jankowska, jedna z najwybitniejszych w Polsce pianistek pracujących ze śpiewakami, głównie w repertuarze pieśni. Józek śpiewa kontratenorem, więc jego repertuar to głównie muzyka barokowa, a potem współczesna. Przez wiele wieków ten głos nie był wykorzystywany, wrócił w pełni chyba dopiero od Brittena. Tworzyłam we współpracy z Józkiem moje pierwsze aranżacje – pieśni Dowlanda na kwintet smyczkowy, później utworów Henry’ego Purcella. To była moja praca magisterska. A przy okazji rozkochałam się w graniu z wokalistami. Dlatego później wybór studiów w Berlinie nie był wcale przypadkowy, bo tam – oprócz tego, że studiowałam to, co normalnie jest na tego typu uczelniach, czyli klasyczny fortepian, solistyczny – mieliśmy zajęcia ze świetnymi profesorami od Liedbegleitung, czyli tradycji pieśni: Schumann, Schubert, Goethe, Heine. Stąd pomysł współpracy ze śpiewakami. Trudnej, bo bardzo służebnej roli. Cieszę się, że to marzenie się nie spełniło. Ostatecznie byłabym w tym pewnie bardzo nieszczęśliwa, sfrustrowana i zamknięta, zresztą nie dość dobrze czytałam nuty a vista. I zderzenie z tym ostatnim stało się, paradoksalnie, motorem do pracy nad własną muzyką – bo okazało, że jak gram bez nut, to wszystko mi łatwiej wychodzi.

Co jest najtrudniejsze w tej ścieżce, którą sobie wybrałaś?
Przede wszystkim – ciągła zmiana. Czasem tęsknię do tego, żeby mieć zespół. Stałe towarzystwo drugiego człowieka, z którym mogłabym dzielić się decyzjami nie tylko przy konkretnym projekcie. Trudno cały czas mobilizować się do zmiany. A muzyka tak zawrotnie idzie do przodu i jest wokół mnóstwo świetnych nowych pomysłów. Staram się na przykład oglądać wszystkie te świetne filmy, które wchodzą do kin. W „Biednych istotach” jest wyjątkowa ścieżka dźwiękowa Jerskina Fendrixa, człowieka, który nagrał wcześniej jedną płytę, bardzo dziwną zresztą. Yorgos Lanthimos go znalazł i w zasadzie nagrywał swój film do gotowej muzyki. Ludzie robią niesamowite rzeczy, myśląc kreatywnie o muzyce, o dźwięku. Najtrudniejszą rzeczą jest samemu nie ostać się w jakichś boomerskich rejonach. Trzeba cały czas mieć w sobie takiego krytyka, żeby patrzeć na różne rzeczy, dowiadywać się, pytać ludzi.

ROZMAWIAŁ BARTEK CHACIŃSKI

***

Hania Rani (ur. 1990 r.) – pianistka, wokalistka i kompozytorka, absolwentka Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina. Grała w duecie Tęskno, stale współpracuje też z Dobrawą Czocher, z którą wspólnie nagrywały dla prestiżowej Deutsche Grammophon. Solową karierę rozpoczęła od płyty „Esja” (2019 r.), a Paszport POLITYKI otrzymała po opublikowanym w 2023 r. instrumentalno-wokalnym albumie „Ghosts”.

***

Partnerem kategorii MUZYKA POPULARNA są Katowice – kandydat na Europejską Stolicę Kultury 2029.

materiały prasowePaszporty Polityki 2023 ramka sponsorska kolor

Polityka 9.2024 (3453) z dnia 20.02.2024; Kultura; s. 76
Oryginalny tytuł tekstu: "Myślałam, że to niewypał"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama