O „Mewie” Miśkiewicza można rzec: Czechow skondensowany (szóstka aktorów, półtorej godziny) i tak śmieszny, że aż smutny. Iwona Bielska (Arkadina), Zbigniew Z. Kaleta (Trigorin), Roman Gancarczyk (Dorn) i Urszula Kiebzak (Masza) grają ludzi/artystów, pozbawionych złudzeń zarówno względem życia, jak i – wydaje się – zawodu, który przed laty obrali.
Grają na granicy szarży, farsowo, z gorzką autoironią. Bawią się komicznym skupieniem bohaterów na sobie, pretensjonalnością ich najgłębszych wyznań, wdzięczeniem się do widza. Ale gdzieś pod spodem jest gorycz ludzi, którzy rozminęli się z własnymi marzeniami i oczekiwaniami. Nadpobudliwy, napięty Trieplew (Wiktor Loga-Skarczewski), gotowy do walki z całym światem o nową, prawdziwą sztukę (rytuał z polewaniem się krwią zabitej mewy), ale też niepewny swojego talentu i żądny akceptacji, miłości i podziwu, jest ich wcieleniem z przeszłości, obrazem ich młodości. Z kolei Nina Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik jest gdzieś w połowie drogi między świeżością i idealizmem Trieplewa a dystansem do zawodu i świata reszty zespołu. Już nie ma złudzeń, że zmieni świat, ale wciąż ma w sobie potrzebę radykalnych gestów artystycznych i chęć powrotu do dawnej siebie, do dziecięcego zachwytu światem sztuki.
Kameralnemu spektaklowi Miśkiewicza jednak zdecydowanie bliżej do dystansu i rezygnacji Arkadiny i Trigorina niż wiary w siłę teatru Trieplewa i Niny.
Antoni Czechow, Mewa, reż. Paweł Miśkiewicz, Stary Teatr w Krakowie