Czas bioapokalipsy
Czym nas straszy film „Inferno” według książki Dana Browna
Na początku musimy lojalnie uprzedzić: jeśli ktoś nie czytał jeszcze książki „Inferno” Dana Browna i wybiera się na jej ekranizację do kina, niech lekturę tego tekstu odłoży raczej na czas po projekcji. Musimy bowiem zdradzić pewne elementy fabuły, co może odebrać widzom przyjemność podążania za zwrotami akcji thrillera.
Główna konstrukcja „Inferno” nie zaskakuje jednak (co zapewne było jednym z powodów chłodnego przyjęcia przez krytykę zarówno książki, jak i filmu), gdyż opiera się na schemacie znanym z większości poprzednich powieści Browna. Spotykamy więc tę samą główną postać, czyli prof. Roberta Langdona – specjalistę od symboli z Uniwersytetu Harvarda – trafiającego na trop tajnego stowarzyszenia skrywającego wielką tajemnicę. W poprzednich książkach byli to ludzie chroniący sekret potomków Jezusa Chrystusa („Kod Leonarda da Vinci”), masoni („Zaginiony symbol”) oraz bractwo Iluminatów („Anioły i demony”). Tym razem spotykamy zaś transhumanistów, co jest trochę zabawne, gdyż w realnym świecie tworzą oni jawną i dość luźno powiązaną ze sobą grupę publicystów, futurologów, filozofów i wynalazców otwarcie głoszących swoje poglądy.
W dużym skrócie sprowadzają się one do maksymalnego wspierania postępu nauki i techniki, dzięki któremu będzie możliwe udoskonalanie człowieka lub wręcz stworzenie nowego gatunku wolnego od bolączek, ograniczeń i wad Homo sapiens. Być może też uda się nas unieśmiertelnić w takim sensie, że realne stanie się przenoszenie świadomości ludzi na jakiś trwalszy nośnik niż mózg – jak głosi jeden z najbardziej znanych transhumanistów, ceniony amerykański wynalazca Ray Kurzweil.