W oficjalnych rejestrach zatrudnienia większość z nich nie figuruje. Nie odprowadzają podatków ani składek na emeryturę. Bardzo często nie mają ubezpieczenia zdrowotnego. Zatrudniane są na słowo, a pieniądze dostają z ręki do ręki. To całkowicie szara strefa, poza oficjalnymi statystykami. Pewnie nawet nie mielibyśmy świadomości skali tego zjawiska, gdyby nie internetowe portale kojarzące rodziców i kobiety, które poszukują pracy. Na największym z nich, www.niania.pl, zarejestrowało się ponad 140 tys. opiekunek i ponad 60 tys. rodziców. Teraz rząd chce, aby wyszli z ukrycia.
Bona wypełnia PIT
Ma im to ułatwić nowa ustawa, której założenia opracowało Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej (MPiPS). Po ich przyjęciu przez Radę Ministrów (na razie są z tym kłopoty) powstanie projekt nowych przepisów, które trafią do Sejmu. Ministerstwo Pracy chce, aby rodzice podpisywali z nianią umowę o zatrudnienie, którą następnie będą zgłaszać w gminie. Na tej podstawie gmina ma co miesiąc opłacić za nianię składkę emerytalną oraz ubezpieczeniową (zdrowotną, wypadkową, rentową). Pod koniec roku niania będzie musiała obliczyć i odprowadzić podatek PIT od dochodów uzyskiwanych z pracy (minus 20 proc. kosztów uzyskania przychodu). Rząd zakłada, że składka będzie odprowadzana od wymaganej przepisami minimalnej pensji (czyli 1317 zł). Jeżeli rodzice będą płacić niani więcej, nadwyżkową składkę będą musieli obliczyć i odprowadzić do ZUS sami.
W ten sposób rząd chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze – wprowadzić pracujące dziś na czarno kobiety w legalny system. Po drugie – ułatwić rodzicom, a szczególnie młodym matkom, powrót do pracy po urodzeniu dziecka (to, że oboje rodzice pracują, jest zresztą warunkiem niezbędnym, aby gmina wzięła na siebie ciężar opłacania składek za nianie).
Dziś, żeby legalnie zatrudnić opiekunkę, trzeba wielkiej determinacji i finansowego poświęcenia. Przepisy zmieniają rodzica w oficjalnego pracodawcę ze wszystkimi obowiązkami i konsekwencjami. Opiekunka zatrudniana jest na umowę o pracę. Trzeba jej przedstawić na piśmie zakres obowiązków, pouczyć o normach czasu pracy, wymiarze przysługującego urlopu wypoczynkowego. Trzeba też pisemnie ustalić zasady zawiadamiania o nieobecności w pracy, zorganizować (i opłacić) badania pracownicze, prowadzić dokumentację pracowniczą (np. lista obecności), przestrzegać norm i przepisów bhp, a także naliczyć i odprowadzić co miesiąc do ZUS składki (emerytalną, rentową, chorobową, wypadkową i ubezpieczenie zdrowotne) oraz naliczyć i przelać na konto urzędu skarbowego zaliczkę na podatek dochodowy, składając przy tym stosowne deklaracje. To wystarczy, aby zniechęcić nawet największych legalistów.
Bo biurokratyczna obsługa tych obowiązków to zadanie dla dyplomowanych księgowych albo... byłej wiceminister pracy i polityki społecznej Agnieszki Chłoń-Domińczak, która jako jedna z niewielu w kraju legalnie zatrudnia opiekunkę do dziecka. Jej zdaniem pomysł wyprowadzenia niań z szarej strefy jest dobry, nawet jeżeli budżet państwa będzie musiał do niego dołożyć, właśnie w formie dotacji dla gmin. O jakie sumy chodzi?
Jeżeli na wyjście z szarej strefy zdecyduje się 50 tys. nianiek (a na tyle optymistycznie liczy ministerstwo), to rząd będzie musiał w formie dotacji wypłacać 240 mln zł rocznie. Roczne składki do ZUS dla niani zarabiającej minimalną płacę to 6366 zł, z których jedna trzecia wróci do budżetu jako podatek PIT. – Warto wydać te pieniądze, bo w większości trafią na przyszłe emerytury tych pań, które w razie braku możliwości znalezienia pracy i tak stałyby się klientkami pomocy społecznej – przekonuje Agnieszka Chłoń-Domińczak. Nie bez znaczenia jest też dostęp do państwowej służby zdrowia. Tylko czy same zainteresowane będą tego chciały?
Matki, żony, Ukrainki
Według raportu przygotowanego w 2009 r. przez portal niania.pl, na opiekę nad dziećmi pozwolić sobie mogą głównie rodziny z klasy średniej, o wysokich dochodach, mieszkające w dużych aglomeracjach. 64 proc. niań mieszka i pracuje w pięciu największych miastach: Warszawie, Krakowie, Łodzi, Poznaniu i Wrocławiu. Im większe miasto, tym bardziej zapracowani rodzice i na tym więcej godzin dziennie potrzebują opiekunki do dziecka.
Ponad połowa niań pracuje w wymiarze „pełnoetatowym”, więc dogadują się na stałą nieoficjalną pensję. Ta – w zależności od wielkości miasta – wynosi od 500 do 1700 zł w największych aglomeracjach. Warszawa jest pod tym względem wyjątkowa. Płaca sięga nawet 2 tys. zł. Niania z wysokimi kwalifikacjami, znajomością języków, z własnym samochodem, nazywana snobistycznie boną lub guwernantką, która za robiących kariery rodziców ogarnie całość wychowania dzieci, może zarobić nawet 3–4 tys. zł.
Kobiety pracujące w tej branży dzielą się na cztery grupy. Oprócz babć właściwych, które wolny czas poświęcają na bawienie wnuków, sporą grupę stanowią babcie przyszywane. Są to często byłe nauczycielki lub pielęgniarki, które będąc na wcześniejszej emeryturze, opieką nad dziećmi dorabiają do mizernych świadczeń. Zdaniem ekspertów, nowe przepisy raczej nie zmotywują ich do wyjścia z szarej strefy. Dlaczego? Bo państwo i tak zapewnia im wszystkie świadczenia (w tym opiekę zdrowotną). – A szkoda, bo odprowadzając składki mogłyby skorzystać z prawa do ponownego przeliczenia i podniesienia emerytury – przekonuje Joanna Kluzik-Rostkowska, posłanka, która za rządów PiS kierowała Ministerstwem Pracy i Polityki Społecznej.
Druga grupa to studentki. One również prawdopodobnie nie będą chciały się oficjalnie zarejestrować. Do wieku 26 lat składki i opiekę zdrowotną zapewnia im uczelnia, a one same zarabiają na bieżące wydatki, a nie emeryturę, która jest odległą perspektywą. Traktują to zajęcie tymczasowo, do ukończenia studiów.
Kolejna grupa to Ukrainki. Według badań dr Anny Kordasiewicz z Uniwersytetu Warszawskiego to nie budowlańcy, a właśnie kobiety stanowią większość nielegalnych pracowników ze Wschodu, zarobkujących w Polsce. Zajmują się głównie sprzątaniem i opieką nad dziećmi oraz osobami starszymi. Pracują po 8–10 godzin dziennie, zarabiając od 10 do 35 zł za godzinę. Szacuje się, że jest ich co najmniej 100 tys. Na trwałe wpisały się w życie polskich rodzin, choć zazwyczaj są u nas nielegalnie. Legalizacyjne pomysły rządu też będą omijać szerokim łukiem.
Są wreszcie „nianie Franie” – nazywane tak na cześć bohaterki serialu „Niania”. To kobiety w wieku 30–40 lat, które związały się z tym zawodem na stałe. Albo są zarejestrowane jako bezrobotne (co mocno utrudnia im życie), albo pobierają renty, które po prawdzie im się nie należą. One też świadomie pozostają poza systemem. – Propozycje rządu są adresowane właśnie do tej grupy kobiet, bo rzeczywiście uderzają punktowo tam, gdzie leży problem. Do tej pory nie było żadnej motywacji, aby zatrudniać nianie legalnie. Zarejestrowana niania zmniejszała na własne życzenie dochody o 40–50 proc. Rodzice nie chcieli słyszeć o wypełnianiu papierów ani podnoszeniu zarobków, bo zawsze na rynku była konkurencja w postaci pracujących na czarno – mówi Marcin Kurek, jeden z założycieli portalu niania.pl. Jego zdaniem, jeśli nowe przepisy wejdą w życie, pomogą w profesjonalizacji opieki nad dziećmi. Na razie daleka do tego droga.
Armia w ukryciu
W Polsce mamy 1,2 mln dzieci do lat 3 i niewydolny system żłobków (znajduje w nich miejsce w sumie 2,5 proc. wszystkich dzieci). Sporo rodziców wyznaje, zresztą słuszną, teorię, że niemowlę najlepiej rozwija się w domu rodzinnym. Ale również w wyższej grupie wiekowej – 3–6 lat, aż dla 440 tys. dzieci zabraknie miejsc w przedszkolach. Ktoś musi się nimi zająć. Według badań, które w 2006 r. przeprowadził GUS, na troje statystycznych dzieci jedno pozostaje pod stałą opieką któregoś z rodziców, drugim zajmuje się bliższa lub dalsza rodzina, a trzecie trafia do żłobków, przedszkoli, opiekunek.
Rządowi eksperci przyznają, że powrót kobiet na rynek pracy po urodzeniu dziecka i zakończeniu urlopu macierzyńskiego jest dziś w Polsce utrudniony, a państwo niewiele robi, aby to zmienić. W lutym Fundacja MaMA zorganizowała w Warszawie konferencję o polityce prorodzinnej, która wbrew nazwie nie sprzyja młodym rodzicom i nie zachęca do posiadania potomstwa. Konferencja nosiła wiele mówiący tytuł: „Albo pracujesz, albo wychowujesz”. Przed takim dylematem staje dziś większość młodych mam.
Tymczasem jako społeczeństwo wpadamy w coraz większy kryzys demograficzny. Tzw. wskaźnik dzietności wyniósł w 2008 r. – 1,39. W rekordowo słabym 2006 r. – 1,27. Tzw. pełną zastępowalność pokoleń ze wskaźnikiem powyżej 2 (gdy ze statystycznej pary rodzi się co najmniej dwoje dzieci) utraciliśmy bezpowrotnie w końcówce lat 80.
Krytycy pomysłu legalizowania niań – choć są w mniejszości – ostrzegają, że tworzy się w ten sposób kolejną ulgę i system biurokratyczny do jej obsługi. Podkreślają też, że na razie to tylko pomysł, a wiele dobrych pomysłów zostało już skutecznie rozmytych na etapie pisania ustawy. Nie wiadomo, jak system będzie zabezpieczony przed układem sąsiadka sąsiadce, czyli wzajemnym podpisaniem umowy aktywizacyjnej przez dwie niepracujące matki, wychowujące swe dzieci.Przy poniesieniu relatywnie niewielkiego kosztu w postaci podatku PIT z tytułu fikcyjnych dochodów będzie można uzyskać pełne ubezpieczenie zdrowotne i składki emerytalne. Nietrudno też wyobrazić sobie, jak będzie obchodzona górna granica zarobków dla nianiek (1317 zł), wpisana w ustawę. Przecież wystarczy górkę wypłacić tradycyjnie pod stołem i wszyscy będą zadowoleni.
Pokrzywdzeni czują się z kolei ci, którzy liczyli, że uda im się dzięki rządowym planom „załatwić ZUS” bezrobotnym rodzicom, którzy w wieku przedemerytalnym nie szukają już pracy, tylko bawią wnuki. Na razie nie wiadomo, czy system obejmie osoby blisko spokrewnione, ale wiele na to wskazuje, że nie. – To byłoby niesprawiedliwe. Przecież dziadkowie też wykonują pracę, która przekłada się na wzrost zamożności całego kraju. Postulowałabym, aby czas poświęcony zajmowaniu się wnukami traktować przynajmniej na równych prawach jak urlopy wychowawcze dla matek, czyli wliczać go do stażu emerytalnego – mówi Grażyna Gęsicka, ekspert ekonomiczny i posłanka PiS.
Podobnym tropem poszedł SLD, który w ogóle chce, aby dziadkom wypłacać świadczenie na wzór „becikowego” (pluszakowe?). Tabloid „Fakt” podał już nawet konkretną kwotę – 200 zł miesięcznie. Ale politycy koalicji już nazywają ten pomysł kiełbasą wyborczą.
Rząd chce, aby nowe przepisy o opiece nad dziećmi do lat trzech (patrz ramka s. 52) weszły w życie od nowego roku podatkowego. Ekonomiści są zgodni – kobiety tylko wtedy będą decydować się na więcej dzieci, gdy będą pewne, że uda im się pogodzić ich wychowanie z pracą zawodową. W Niemczech rodzic, który zrezygnuje z pracy, aby zajmować się potomkiem, przez rok dostaje dwie trzecie swej poprzedniej pensji (co najmniej 300, ale nie więcej niż 1800 euro). Rosja daje 30 tys. zł becikowego, opłacanego dzięki wpływom ze sprzedaży surowców. Większość krajów Europy Zachodniej i Skandynawii stawia jednak na rozwijanie sieci żłobków, placówek opiekuńczych, dziennych mam, przedszkoli.
Od rozwiązania tego problemu jednak nie uciekniemy, choć może to oznaczać kolejne wielkie wydatki z deficytowego budżetu państwa. Zwolennicy współfinansowania przez państwo naszych prywatnych decyzji prokreacyjnych przekonują, że bezpieczeństwo demograficzne kraju, podobnie jak energetyczne, też musi kosztować.
Pytanie jak zawsze to samo: kto ma zapłacić?