Rynek

Nasze drogie górnictwo się zwija

Nierentowne kopalnie w Polsce będą zamykane, i słusznie

Chodzi o to, żeby pieniądze poszły na likwidację trwale nierentownych kopalni. Chodzi o to, żeby pieniądze poszły na likwidację trwale nierentownych kopalni. Flickr CC by 2.0
Mamy w kieszeni zgodę Komisji Europejskiej na dodatkową pomoc publiczną dla górnictwa, przeznaczoną na likwidację kopalni węgla kamiennego.

W 2016 roku dostaliśmy zielone światło na wyłożenie 8 mld zł na te procesy, parę dni temu KE zaakceptowała kolejne 5 mld zł na wykorzystanie do 2023 roku. Pieniądze pójdą z naszego budżetu i jest to jedyna dopuszczalna publiczna pomoc na likwidację, czyli stopniowe zwijanie, a nie na uporczywe utrzymywanie przy życiu czy enigmatycznie przewidywany rozwój.

Kopalnie w stanie agonalnym

Warunkiem zgody na taki zastrzyk gotówki jest ocena i konsekwentna kontrola, na jakie cele pieniądze są przeznaczane. Priorytetem jest zasada nienaruszania w znaczącym stopniu reguł konkurencji na rynku. Poprzednimi laty bywało jednak, że kopalnie przeznaczone pod nóż chwaliły się dobrymi wynikami uzyskanymi dzięki budżetowemu wsparciu. Związkowcy protestowali w obronie miejsc pracy, wszczynali rwetes, że zarzynana jest kura znosząca złote jaja. Owszem, kura je wysiadywała, ale to nie były jej jaja. Okazało się po raz kolejny, że przyrodzona nierozłączność kury z jajem jest warunkiem sine qua non. I ona właśnie stanowi gwóźdź programu naprawy górnictwa.

Chodzi o to, żeby pieniądze poszły na likwidację trwale nierentownych kopalni – w tym na konieczne osłony socjalne i systemową likwidację majątku – a nie na zabiegi reanimacyjne nazywane pieszczotliwie wyciszaniem i wygaszaniem, w rezultacie kończące się kombinowaniem: co zrobić, żeby wydłużyć stan agonalny.

Górnictwo się zwija

A pokusy są duże – sprzyjają im dobre ceny węgla na europejskim rynku, dochodzące do 85 dolarów za tonę. To o ponad 30 dolarów więcej niż w czasie przejmowania władzy przez PiS. Takie okresowe wzloty koniunktury łudziły zresztą często przez wiele poprzednich lat. Nadzieja, jak wiadomo, umiera ostatnia – toteż i w tej dziedzinie stanowi asumpt do gry na węglowym rynku, tym bardziej wciągającej, że nie da się przewidzieć cen węgla na najbliższe 2–3 lata, nie mówiąc już o dłuższej perspektywie.

Eksperci uważają, że ceny w okolicach 90 dolarów są zbyt wygórowane, że te optymalne dla gospodarki światowej powinny wahać się na poziomie 70–75 dolarów. Ale wiadomo też, że mogą dramatycznie spaść. Warto przypomnieć, że gdy za władzy PO-PSL oscylowały w granicach 50 dolarów, to tylko 3–4 nasze kopalnie wychodziły na niewielki plus, a kiedy w lutym 2016 roku ceny nagle spadły do 40 dolarów – tylko jedna, podlubelska „Bogdanka”.

I tu ukłon w stronę „dobrej zmiany” w górnictwie – bez żadnych podtekstów, nawet cudzysłów jest zbędny. Faktycznie jest niezła. W każdym razie na pewno lepsza od poczynań drużyny wystawianej przez dwie minione kadencje poprzedniej ekipy. Obecna szła na Śląsku do wyborów z hasłem odbudowy potęgi górnictwa i deklaracją, że z górniczego munduru nie odda ani guzika. Wszak była pani premier w jego obronie stawała Rejtanem... A tu masz – mamy do czynienia z konsekwentnym zwijaniem górnictwa, innej drogi nie ma! Wszystko to przy cichym przyzwoleniu związkowców. W jakimś stopniu przypomina to scenariusz realizowany w latach 1997–2001 przez rząd Jerzego Buzka, kiedy Akcja Wyborcza Solidarności i sama Solidarność trzymały parasol ochronny nad gigantyczną i niezwykle społecznie bolesną reformą górnictwa.

Inwestycje węglowe w polskiej energetyce

Pod koniec stycznia rząd przyjął program dla górnictwa węgla kamiennego do roku 2030. Prognozuje w nim trzy scenariusze zapotrzebowania na węgiel kamienny: minimalny (56–57 mln ton), referencyjny (70–71 mln ton, to stanowi zakres obecnego wydobycia) i wysoki (rozwojowy, 86 mln ton). W każdym z nich 13–14 mln ton to węgiel koksowy, najdroższy na rynku, wykorzystywany do produkcji koksu, a więc niezbędny do wytopu stali. Widzimy więc, że zmienna dotyczy tylko węgla dla energetyki zawodowej, ciepłownictwa i domowych pieców. W moim przekonaniu, na 90 proc., ta ekipa będzie realizować wariant niski, minimalny. Tym bardziej że jest zdeterminowana do wdrożenia „opcji atomowej” właśnie do 2030 roku.

Trochę na tej arenie miota się Krzysztof Tchórzewski, minister energii. Raz beszta wojewodę śląskiego i samych Ślązaków, że nie ma w województwie miejsca pod budowę nowych kopalni, a zaraz potem zapowiada, że planowany blok na 1000 MW w Elektrowni Ostrołęka będzie ostatnią inwestycją węglową w polskiej energetyce. Co zresztą nie znaczy, że powstanie, bo kwestionowana jest opłacalność, choćby ze względu na konieczność transportu węgla, produkcji energii w Ostrołęce.

Obecnie w Polsce budowane są cztery duże bloki opalane węglem kamiennym w elektrowniach: Kozienice (1075 MW), Jaworzno III (910 MW) i Opole (2 x 900 MW). Ich tzw. sprawność energetyczna ma przekroczyć 45 proc. Średnia sprawność polskich elektrowni to obecnie ok. 35 proc. Taki jej skok, dość już przyzwoity jak na warunki europejskie, oznacza, że przy produkcji energii o 20 proc. zmniejszy się emisja CO2 i o tyle samo ilość spalanego węgla.

Węgiel z Rosji już jest dobry

Na węglu często wieszaliśmy psy i pewnie dalej będzie ku temu co rusz jakaś okazja. Na razie jednak dobra zmiana idzie w korzystnym kierunku: ograniczania kulawej węglowej potęgi tylko do tych podmiotów, które same potrafią ustać na nogach, nawet w czasach dekoniunktury. Pogodziła się też z nieuchronnością importu węgla (z ok. 10 mln ton w poprzednim roku aż 7 mln ton przyjechało z Rosji) i nikt już nie krzyczy, że ani jedna tona ruskiego węgla nie ma prawa przekroczyć polskiej granicy. Ruski węgiel jest tak samo dobry jak polski, a nawet lepszy.

W ramach zapewnień związanych z wdrażaniem pakietu klimatycznego obiecaliśmy KE, że do 2050 roku (w energetyce nie jest to jakaś odległa perspektywa) z węgla kamiennego i brunatnego będziemy produkować w Polsce ok. 50 proc. energii – dzisiaj wytwarzamy ponad 80 proc.! A więc za trzydzieści parę lat, jak dobrze pójdzie, będziemy mogli powiedzieć, że w kraju nie mamy już monokultury węglowej.

Nie można jednak zapominać, że ten sprawnie naprawiany organizm ma na swoim koncie 15 mld zł długów (ZUS, wszelkie inne podatki oraz szereg rozlicznych zobowiązań wobec różnych dostawców towarów i usług itd.). Gdyby górnictwo musiało je spłacać, to nawet przy obecnych wysokich cenach węgla można byłoby podsumować krótko – dupa blada. Możemy być jednak przekonani, że – jak w poprzednich latach – właściciel kopalni, państwo, czyli my, suweren, zdołamy to zadłużenie wygumkować. Dla własnego dobra, rzecz jasna.

W tej nowej, niezłej odsłonie górnictwa brakuje jeszcze jednego nowego elementu: układu zbiorowego pracy. Układu, który związałby skutkowo większą część zarobków z wielkością wydobycia i wynikami finansowymi kopalni. Dzisiaj jedno z drugim nie ma nic do rzeczy – oczywiście w państwowych kopalniach. I tym sposobem znowu wracamy do kury. I jaja rzecz jasna, czyli ab ovo.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama