Mieszkańcy Bielska-Białej w lokalnym referendum, które odbyło się 16 kwietnia, dość wyraźnie powiedzieli „nie” budowie lokalnej spalarni. Takiego zdania było ponad 57 proc. głosujących, chociaż wynik referendum nie jest wiążący dla władz miasta, bo wzięło w nim udział nieco mniej niż 30 proc. uprawnionych. Jak będzie w Kraśniku? Tam mieszkańcy pójdą do urn już 21 maja i również będą musieli zdecydować o losach projektowanej spalarni. Taki temat często wzbudza wielkie lokalne emocje, jak choćby w podwrocławskiej Wiszni Małej, gdzie spalarnię chce budować nie samorząd (to najczęstszy scenariusz w Polsce), ale prywatny inwestor. Pod Wrocławiem powstał nawet społeczny komitet próbujący zablokować ten projekt.
Emocje wokół takich instalacji to jeden z symptomów polskiego kryzysu śmieciowego. Liczba odpadów komunalnych, czyli produkowanych głównie przez gospodarstwa domowe, stale rośnie. W 2021 r. każdy z nas był odpowiedzialny za wytworzenie średnio 358 kg śmieci – o 16 kg więcej niż w 2020 r. Danych za 2022 r. jeszcze nie ma, ale nic nie wskazuje na przełamanie tej negatywnej tendencji. Za odbiór odpadów płacimy coraz więcej, bo też koszty ponoszone przez gminy nieustannie rosną. Równocześnie recyklingowi poddaje się zaledwie 27 proc. odpadów – ten wskaźnik przestał rosnąć, bo wiele zwłaszcza mniejszych firm z tej branży po prostu zakończyło działalność z powodu eksplozji cen energii. Nierzadko producentom bardziej opłaca się używać surowców pierwotnych niż tych z recyklingu. Kto decyduje się na to drugie rozwiązanie, robi tak raczej z poczucia odpowiedzialności za planetę niż z chęci zysku.
Aż 40 proc. odpadów w Polsce wciąż trafia na składowiska, chociaż te powinny w zasadzie zniknąć. Co robić ze śmieciami, których nie da się ponownie przetworzyć? Na Zachodzie podstawowe rozwiązanie to ich utylizacja w specjalnych instalacjach, potocznie zwanych spalarniami. My takich miejsc mamy na razie zaledwie dziewięć, chociaż trzeba też do nich doliczyć cementownie, również spalające odpady. W sumie pozbywamy się w ten sposób ok. 20 proc. wszystkich śmieci. Gdyby spalarni było więcej, zapewne mniej odpadów trafiłoby na składowiska. To dlatego wiele gmin chce budować nowe instalacje. Do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej złożono niedawno prawie 40 wniosków z prośbą o dofinansowanie takich inwestycji. Fundusz ma na razie do rozdania trzy miliardy złotych, tymczasem łączny budżet wszystkich projektów to prawie 17 mld.
Ostra debata na temat spalarni dzieli nie tylko lokalne społeczności, ale i wielu ekspertów. Jedni wskazują na Niemcy, gdzie takich zakładów jest około stu, i na kraje skandynawskie, które od lat inwestują w podobne rozwiązania. Inni ostrzegają: spalarnie to dziś ślepa uliczka, bo trzeba koncentrować się na recyklingu i na ograniczaniu masy wytwarzanych odpadów. Czy zatem spalarnie to niezbędny element, który choć w części może nam pomóc w walce z górą śmieci? Czy też rozwiązanie przestarzałe, nieekologiczne, wręcz niebezpieczne, w które na pewno nie należy inwestować kolejnych miliardów, zwłaszcza z publicznej kasy?
Wiele samorządów w spalarniach widzi przede wszystkim nadzieję na zatrzymanie śmieciowej inflacji. Liczą, że takie obiekty pomogą ograniczyć koszty, zwłaszcza gdy będą należały do samych gmin. – W idealnym świecie gospodarki w pełni cyrkularnej spalarni by nie było, ale dzisiaj potrzebujemy ich w rozsądnej liczbie. Radzę gminom, żeby projektując takie instalacje, zastanawiały się, co będą w nich spalać nie teraz, ale za 20–30 lat. Trzeba bowiem założyć, że strumień odpadów trafiających do takich instalacji – dzisiaj większy niż ich możliwości w Polsce – będzie z czasem maleć. Na pewno warto stawiać na spalarnie o charakterze regionalnym, tworzone przez związki gmin, a nie pojedyncze miasta. Tak jest w Gdańsku, Szczecinie czy Koninie. Pamiętajmy, że nie wszystkie odpady nienadające się do recyklingu można składować. Część z nich jest dzisiaj transportowana przez setki kilometrów w poszukiwaniu dostępnej spalarni. Więcej instalacji pozwoli ograniczyć ten absurd – wyjaśnia Maciej Kiełbus, ekspert Związku Miast Polskich zajmujący się gospodarką odpadami.
Do działających dzisiaj dziewięciu spalarni dołączą wkrótce kolejne. Zaawansowane prace trwają w Gdańsku, Olsztynie i Warszawie. Gminy pozbawione spalarni patrzą często z zazdrością na te zarządzające takimi obiektami. Stąd też wyścig po dotacje. – Tymczasem powinniśmy zupełnie zmienić priorytety. Pierwszy krok to poprawienie segregacji odpadów u źródła, czyli w naszych domach. Wiele śmieci jest przeznaczonych do spalenia, bo ze zmieszanych odpadów ciężko wyodrębnić surowce nadające się do recyklingu. Bardzo słabo zagospodarowujemy odpady biologiczne – kuchenne i zielone. Jako państwo chcemy przeznaczyć 6 mld zł na dofinansowywanie spalarni, a zaledwie 1,5 mld zł na biogazownie, tymczasem proporcje powinny być odwrotne. Co gorsza, wiele nowych spalarni może być przewymiarowanych, a budujący je będą musieli walczyć o odpady. Ucierpi na tym gospodarka cyrkularna, która nie może opierać się na spalaniu, lecz na ponownym wykorzystywaniu – podkreśla Paweł Głuszyński, ekspert Towarzystwa na rzecz Ziemi.
Zwolennicy takich instalacji argumentują, że są one – wbrew obawom lokalnych mieszkańców – całkowicie bezpieczne, a do tego produkują ciepło i prąd dla gospodarstw domowych po bardzo korzystnych stawkach. Przeciwnicy wskazują na plany Unii Europejskiej, która w ostatnich latach całkowicie zmieniła swoją politykę. Nie popiera ona już budowy kolejnych spalarni, a do tego planuje je pod koniec tej dekady włączyć do systemu ETS. Co to oznacza w praktyce? Spalarnie będą musiały płacić kary za emisję dwutlenku węgla, a wówczas może się okazać, że stracą biznesową rację bytu. Z drugiej strony dziś mogą pomóc w produkcji tańszego ciepła i prądu, gdy ceny ropy, gazu czy węgla są bardzo wysokie i wyjątkowo niestabilne.
Co zatem robić w obecnej sytuacji? Rozwiązanie najbardziej logiczne to po prostu próba zatrzymania wzrostu masy śmieci. Niestety, pod tym względem Polska nie ma się czym pochwalić. Wciąż nie wprowadzono u nas tzw. Rozszerzonej Odpowiedzialności Producentów (ROP). Pod tym hasłem kryje się szereg środków, które mają skłonić firmy do używania jak najmniejszej ilości opakowań, a także do takiego ich projektowania, by były łatwe w recyklingu. System ROP różnicuje opłaty ponoszone przez przedsiębiorstwa w zależności od ich ekologicznej odpowiedzialności. Ci, którzy używają na przykład opakowań za dużych, za grubych czy wykonanych z materiałów trudnych do recyklingu, płacą zdecydowanie więcej niż stawiający na tworzywa łatwe do ponownego przetworzenia i zgodne z ideą ekoprojektowania.
Tymczasem w Polsce, przy braku odpowiednich rozwiązań systemowych, najwięcej zależy od odpowiedzialności samych firm. Na szczęście część z nich widzi śmieciowy problem i stara się zmienić swoje nawyki. Tacy producenci stawiają na rozwiązania pozwalające na przykład zmniejszyć grubość opakowań, wyeliminować z nich zbędne elementy czy ułatwiać pracę recyklerom. Robią to, chociaż polskie prawo wcale ich za to nie nagradza. Godnymi pochwały są inicjatywy samodzielnego zbierania butelek przez niektóre sklepy i producentów napojów, gdy normalny system kaucyjny powstanie zapewne nie wcześniej niż w 2026 r. Nie wiadomo nawet, czy spełni swoją rolę, skoro rząd planuje kaucję za butelkę na poziomie zaledwie 50 gr.
Dzisiaj to także na barki prywatnych firm spada kampania edukacyjna, dzięki której powinna poprawić się segregacja odpadów. To ogromny problem, w rozwiązaniu którego mogą choć częściowo pomóc jasne oznaczenia, instruujące, co zrobić z pustym opakowaniem czy zużytym produktem. Bez lepszego segregowania nie uda się zwiększyć wskaźników recyklingu. Tymczasem już w 2025 r., zgodnie z unijnymi przepisami, powinniśmy ponownie wykorzystywać 55 proc. odpadów komunalnych, a w 2030 r. – 60 proc. W przeciwnym razie grożą nam surowe kary. Już dzisiaj Polska płaci do unijnej kasy dwa miliardy złotych rocznie daniny plastikowej za tworzywa sztuczne, które nie trafiają do recyklingu.
Największy kłopot to brak spójnej, ogólnopolskiej strategii. Zanim państwo dofinansuje spalarnie czy inne instalacje przetwarzania odpadów, powinno najpierw określić, jakie są nasze potrzeby. Ile ton odpadów będzie za 10 czy 20 lat spalanych, ile może trafić na składowiska (jeśli te w ogóle będą wówczas jeszcze istnieć), a jak duże znaczenie powinien mieć recykling? Tego nie wiemy, więc poruszamy się po omacku. Gminy nie radzą sobie z organizacją gospodarki odpadami, bo nieustannie zmieniające się przepisy i szybko rosnące koszty uniemożliwiają stworzenie stabilnego systemu. Zaś firmy odpadowe, niepewne jutra i niechronione przed eksplozją cen prądu czy gazu, żądają coraz więcej w kolejnych przetargach. Trudno im się dziwić, skoro i one nie są w stanie zaplanować jakichkolwiek inwestycji, żyjąc tylko z roku na rok. Niestety, nie widać nadziei na poprawę sytuacji. Tymczasem budowanie kolejnych spalarni powinno być przede wszystkim efektem przemyślanej polityki odpadowej, a nie krzykiem rozpaczy.