31 marca był jednym z punktów zwrotnych w amerykańskiej strategii pandemicznej. Po początkowych stanowczych deklaracjach o „trzymaniu wirusa pod kontrolą”, przeplatanych pośrednim oskarżaniem Chin o jego wyprodukowanie i celowe uwolnienie, Trump zaczął zmieniać narrację. Podczas konferencji prasowej w Białym Domu poinformował reporterów, że kraj czekają „ciężkie dwa tygodnie”, bo zachorowań i zgonów przybywa, a szczyt dopiero nadejdzie.
Już wtedy w USA zdiagnozowano prawie 186 tys. przypadków zachorowań. Liczba rosła w tempie kilkunastu procent dziennie, co zwiastowało, że lada moment kraj stanie się epicentrum pandemii. Opinia publiczna dzieliła się wówczas na tych, którzy śledzili briefingi Trumpa, i tych, których idolem stał się gubernator Nowego Jorku Andrew Cuomo, dużo bardziej precyzyjny i stanowczy. Jedni wierzyli, że Ameryce nic nie grozi, a lockdown zagraża gospodarce, drudzy koncentrowali się na ryzyku zakażenia, wytykając błędy administracji.
Czytaj też: Dlaczego tak bogaty kraj jak USA nie radzi sobie z Covid-19
Miało być mniej spalin
Ostatni dzień marca był ważny nie tylko z powodu zmiany taktyki Trumpa. Wirus zmonopolizował debatę publiczną do tego stopnia, że inne tematy zniknęły z horyzontu. Nie znaczy to, że nic więcej nie wychodziło spod ręki urzędników prezydenckiej administracji.