Stukot kolejowych wagonów załadowanych sprzętem wojskowym zlewa się w groźną kakofonię z chrzęstem czołgowych gąsienic i sygnałami na międzyrządowych gorących łączach. Na linii Waszyngton i Londyn – dzwonią do Moskwy i Kijowa. Blinken, Austin, Milley, Wallace, wreszcie za słuchawkę chwyta sam Joe Biden i po raz pierwszy od objęcia urzędu dzwoni do Wołodymyra Zełenskiego. To pierwszy sukces tej batalii, bo w kryzysowym momencie padają słowa o niezachwianym wsparciu dla ukraińskiej niepodległości i integralności terytorialnej, o odnowieniu strategicznego partnerstwa. Słowa klucze, ale rzadko znaczące coś więcej. Odbywa się jednak bezprecedensowy pokaz politycznej łączności z Kijowem.
Znów wtargną na Ukrainę?
Gdy Rosjanie przez niedawno zbudowany most nad Cieśniną Kerczeńską zaczęli przetaczać na Krym eszelony wojskowych transportów, a w Donbasie doszło do niewidzianego od lat nasilenia wymiany ognia, Ukraińcy zaalarmowali świat, że Putin przygotowuje kolejną inwazję. Gdy jednocześnie w zajętych przez rosyjskich rebeliantów samozwańczych republikach ludowych na wschodzie Ukrainy ogłoszono bezprawną mobilizację, widmo konfliktu przybliżyło się jeszcze bardziej. Gdy szef MSZ w Moskwie z właściwą sobie szczerością mówił, że nowa wojna oznacza zniszczenie Ukrainy, Zachód sobie przypomniał, że Rosjanie czasami nadzwyczaj otwarcie zapowiadają, co mają zamiar uczynić.
Zaczął się dyplomatyczny blitzkrieg w obronie Ukrainy w siódmą rocznicę trochę już zapomnianej aneksji Krymu i rebelii w Donbasie, która stanowiła przełom w postrzeganiu Rosji przez kluczowe instytucje zachodniego świata: USA, NATO i Unię Europejską (Ameryce celowo przypisuję ponadpaństwową rolę, bo taką w istocie odgrywa).