Polski rząd nakazał Stałej Przedstawicielce RP przy Radzie Północnoatlantyckiej zwołanie posiedzenia w trybie art. 4 traktatu waszyngtońskiego, mówiącego o konsultacjach w sytuacji zagrożenia niepodległości albo bezpieczeństwa państwa członkowskiego. Rada zebrała się następnego dnia, przyszli na nią wszyscy stali przedstawiciele z 30 państw (zwani ambasadorami przy NATO). W czasie posiedzenia polska ambasadorka przedstawiła propozycję skierowania sił Sojuszu do przeprowadzenia operacji bojowej out-of-area, czyli poza granicami państw członkowskich. Chodziło jej o ograniczoną geograficznie strefę zakazu lotów na zachodzie Ukrainy.
Czytaj też: Fronty wojny zamarły. Rosjanie nie odpuszczą
Gorąca linia ze stolicami
Odbyła się dyskusja, a ambasadorowie rozeszli się do swoich gabinetów w kwaterze głównej NATO i połączyli przez utajnione łącza ze swoimi władzami. Po pewnym czasie Rada zebrała się ponownie. Okazało się, że część państw wyraziło uznanie dla polskiej inicjatywy, którą „warto rozważać”. Oczy wszystkich skierowały się na przedstawiciela USA, który stwierdził, powołując się na zdeterminowaną i stanowczą postawę prezydenta, że tak, USA dziękują polskiej stronie za tę inicjatywę. Jednak muszą ją jeszcze skonsultować z Pentagonem i departamentem stanu. Kilku ambasadorów zauważyło, że art. 4 stanowi o zagrożeniu terytorium państwa członkowskiego NATO, a nie Ukrainy. Ich głosy zostały odnotowane.
Ambasadorowie ponownie rozeszli się do gabinetów, spędzili w nich całe popołudnie i większą część nocy, rozmawiając, prosząc i otrzymując niemal natychmiast instrukcje ze swoich stolic.