„Wyproszenie” prezydenta Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera ze wspólnej z prezydentami Polski, Litwy, Łotwy i Estonii wizyty w Kijowie było błędem ukraińskiej dyplomacji. Witalij Kliczko – były mistrz świata w boksie, a obecnie mer ukraińskiej stolicy – natychmiast próbował ratować sytuację, pisząc na Twitterze, że Steinmeier jest mile widziany. Z kolei Andriej Drozda z 24tv przyznał, że „wyproszenie” niemieckiego przywódcy mogło być błędem, ale zarazem przypomniał ukraińskie pretensje, łącznie z tzw. planem Steinmeiera sprzed lat, który z frakcji ługańsko-donbaskiej w ukraińskim parlamencie uczyniłby piątą kolumnę rosyjskich interesów.
Czytaj też: „Rozumiejący Rosję i Putina” w Niemczech kajają się lub milczą
Ukraińcy łagodzą ton
Jurij Svets, były oficer radzieckiego wywiadu w USA, który 30 lat temu zmienił front i dziś jest w Waszyngtonie ekspertem od spraw rosyjskich i ukraińskich, nie krył oburzenia na krótkowzroczność Kijowa. „Odmowa zaproszenia Steinmeiera to gorzej niż błąd, to głupota, a może nawet zdrada w interesie Putina”, powiedział w jednej ze swoich 40-minutowych analiz militarnej, gospodarczej i politycznej sytuacji Ukrainy. Svets podejrzewał nawet doradców prezydenta Wołodymyra Zełenskiego o dywersję. Kraj szykuje się do decydującej bitwy o Donieck i liczy się każda pomoc, tymczasem Kijów „wyprasza” prezydenta najsilniejszego państwa w Europie, który co prawda był entuzjastą współpracy z Rosją i rury bałtyckiej, ale też przyznał, że źle ocenił Putina. Policzek dla Steinmeiera to policzek dla państwa i społeczeństwa niemieckiego, które teraz pomagają Ukrainie, choć nie tak, jak Ukraina tego oczekuje.
W Niemczech – kończy Svets – ma miejsce tektoniczne tąpnięcie. Załamała się nastawiona na dziesięciolecia strategia przywiązania Rosji do Zachodu siecią kontaktów i kooperacji gospodarczej. Niemcy nie tylko zwiększają swój budżet wojskowy, by był dwa razy wyższy niż Rosji, ale i nastawiają się na wzmacnianie NATO i uniezależnienie od rosyjskich dostaw energii. Amerykańscy eksperci, jak Daniel Yergin, rozumieją, że nie wolno tego robić na łapu-capu, ale stopniowo, by nie zaszkodzić przy okazji sobie, a więc i Zachodowi. Już teraz sankcje powodują eksplozję cen gazu i ropy, z czego korzystają Putin i Marine Le Pen.
Dlatego też łatwo zrozumieć, dlaczego gubernator Czerniowiec Sergiej Osadczuk zapewniał „Die Welt” wprost, że Ukraina i Ukraińcy z nadzieją wyglądają wizyty kanclerza Olafa Scholza, która jest „warta setkę czołgów”. A czas nagli, bo sytuacja militarna jest ciężka.
Czytaj też: Bez Churchilla. Niemcy o wojnie, Ukrainie i broni nuklearnej
Gdzie ta broń? Spór w Berlinie
Spór o pomoc wojskową dla Ukrainy zaczyna z kolei dzielić niemiecką koalicję rządową. Zieloni i liberałowie nalegają na spełnienie ukraińskich oczekiwań, Scholz i socjaldemokraci zwlekają. I nie jest to tylko skutek „historycznego obciążenia” filozofią Ostpolitik od Brandta po Merkel, by poprzez powiązania gospodarcze, polityczne i społeczne budować zaufanie i przybliżać ZSRR, a potem Rosję do Zachodu. Prowadziły ją bowiem po kolei wszystkie partie uczestniczące w koalicjach rządowych: socjaldemokraci, chadecy, liberałowie i Zieloni.
Kanclerz Scholz – jak akcentuje najnowszy „Spiegel” – jest w pułapce. Nie może pozwolić, by Zełenski wygrywał kanclerza przeciwko prezydentowi, więc na razie nie może wyjechać do Kijowa. Ale jeśli będzie odmawiał wizyty, to wzmocni wrażenie, że Niemcy grają na zwłokę. „Tak czy inaczej, bardzo się spóźnia” – pisze „Spiegel”. Tym bardziej że nie pytając kanclerza o zgodę, w zachodniej Ukrainie pojawili się przewodniczący trzech komisji Bundestagu: Michael Roth z SPD, Marie-Agnes Strack-Zimmermann z FDP i Anton Hofreiter z Zielonych – tyle że niczego nie mogli obiecać.
Nie chcieli? Czy nie mogli? Gdy nastał Ernstfall – groźna sytuacja – okazało się, że Niemcom trudno się połapać, co z ich uzbrojenia w ogóle nadaje się do natychmiastowego wysłania do Ukraińców. To nie tylko skutek wieloletniego niedoinwestowania Bundeswehry, ale i jej przestawiania w ostatnich latach na „działania pokojowe”, jak w Afganistanie. Są np. wycofane ze służby czołgi Marder (kuna), których mogą potrzebować Ukraińcy w wojnie manewrowej, gdyby Rosjanie przebili się z Doniecka na zachód. Wiele tych kun rdzewieje na wolnym powietrzu na zapleczu firmy Rheinmetall, ale musiałyby być gruntownie wyremontowane. Z listy skreślony został także Gepard, czołg przeciwlotniczy, i samobieżna Haubica 2000. Ale minęło już 50 dni wojny. Nie mogli więc czy raczej nie chcieli?
Problem jest złożony. Z jednej strony rząd Scholza już w lutym przeznaczył 1 mld euro na pomoc dla Ukrainy, po czym dodał jeszcze jeden. Pośrednio pomaga także militarnie, bo Słowacja tylko dlatego mogła przekazać Ukrainie swoje rakiety przeciwlotnicze, że Niemcy przenieśli tam swoje patrioty. Z drugiej strony – niemiecki gabinet nie potrafił opanować biurokratycznych sprzeczności między ministerstwami obrony, spraw zagranicznych i gospodarki. Te dwa ostatnie, kierowane przez Zielonych Annalenę Baerbock i Roberta Habecka, nalegały na szybkie rozwiązania, twórcze i pragmatyczne. A resort obrony pod kierownictwem socjaldemokratki Christine Lambrecht gubił się w swoich listach przydatnego i nieprzydatnego sprzętu.
Czytaj też: Zmiana polityki wobec Rosji Putina. Dlaczego Berlin nie nadąża?
Wciskanie hamulca czy powolny skręt?
Problemem nie są Niemcy – dochodzi do wniosku „Spiegel” – a osobowość kanclerza, który nie okazał nerwu przywódcy. I zarazem jest hamowany przez swoich doradców w urzędzie, by nie wszedł do historii jako „kanclerz wojny”. W grudniu Scholz mianował generała Bundeswehry szefem nowego zespołu ds. kryzysu covid w swojej kancelarii. Był to wyraźny sygnał, że walka z pandemią będzie jego priorytetem. Natomiast nie powołał specjalnego koordynatora ds. dostaw broni do Ukrainy. Nie stworzył też „sztabu kryzysowego”, czego dopraszał się nieprzebierający w słowach ambasador Ukrainy Andrij Melnyk.
W urzędzie kanclerskim panuje ponoć samozadowolenie i zarazem irytacja z powodu oskarżeń Niemiec o rolę „hamulcowego”. Na razie otoczenie Scholza wyładowuje się na trójce koalicyjnych „dysydentów”, którzy dotarli przez Warszawę do Ukrainy i naciskają na szybką pomoc wojskową. Ale ci mają wsparcie także wśród niemieckich eurodeputowanych. „Zamiast aktywnie się angażować, Niemcy zbyt często blokują istotne obszary polityczne, takie jak obrona czy polityka finansowa” – mówi eurodeputowany Zielonych Rasmus Andresen. Dodając, że co prawda jadąc samochodem, nie naciska się stale na pedał gazu, ale także na hamulec. I że trzeba mówić, co i dlaczego się robi.
Jego partyjny kolega w europarlamencie Siergiej Lagodinsky twierdzi zaś: „Nie ma mowy o niemieckim przywództwie w rozwoju strategii Unii Europejskiej”. W konsekwencji Niemcy po 24 lutego sprawiają wrażenie nie tyle kraju hamulcowego, ile ogromnego kontenerowca dokonującego powolnego zwrotu na morzu pod zamkniętym w sobie kapitanem.
Czytaj też: Niemieckie media o wojnie, praworządności i rosyjskim gazie