Rosyjska inwazja na Ukrainę od początku szła źle, a odwrót wojsk spod Kijowa w kwietniu był momentem zwrotnym. Do Ukraińców i ich zachodnich sojuszników dotarło, jak fatalnie została przygotowana owa „operacja specjalna”. Z kilku kierunków nieskoordynowane rosyjskie „fronty” próbowały na własną rękę przebijać się przez nierozpoznany teren. Dowódcy ścigali się o to, który szybciej zamelduje o sukcesach. Oddziały spadochroniarzy puszczano przodem bez wsparcia śmigłowców, czołgi jechały bez ubezpieczenia piechoty, a samoloty uderzały na ślepo, bez rozpoznania. Kto pamięta słynną kilkudziesięciokilometrową kolumnę logistyczną ciągnącą się od granicy białoruskiej ku Kijowowi i wybijaną systematycznie przez ukraińskie zespoły z javelinami i dronami?
Za ten początkowy chaos, który zaważył na obrazie rosyjskiej armii, odpowiadał m.in. brak jednego dowódcy operacji. Władimir Putin, zdawszy sobie sprawę z błędu, w kwietniu wyznaczył na to stanowisko gen. Aleksandra Dwornikowa. Media nazywały go „rzeźnikiem z Syrii”. Koordynował kampanię lotniczą przeciwko cywilom w zbuntowanym Aleppo. Przypisywano mu przynajmniej autorstwo, jeśli nie sprawstwo zduszenia okrutnymi metodami zarzewi rebelii syryjskiej.
Dwornikowowi misja ukraińska jednak słabiej się powiodła i pięć miesięcy i dwóch kolejnych dowódców operacji później Putin wyznaczył innego „Syryjczyka” na dowódcę swoich wojsk w Ukrainie.
Czytaj też: