Irański dron pocisk sieje zniszczenie w Ukrainie. Czy znajdzie się na niego sposób?
Według danych sztabu generalnego Ukrainy obrona przeciwlotnicza zdołała zestrzelić już ok. 250 irańskich dronów, jakie od miesiąca spadają na miasta i obiekty infrastruktury. Meldunki dzienne są różne, raz ukraińskie źródła wojskowe mówią o kilku, innym razem o kilkudziesięciu strąceniach. Nikt nie jest w stanie podać wiarygodnych danych, jak wiele dronów Shahed-136 codziennie wystrzeliwują Rosjanie. Ale jeśli przyjąć za wiarygodne ukraińskie zapewnienia, że udaje się zestrzelić około połowy, to mówimy o połowie tysiąca wysłanych do ataku maszyn. A jeśli Ukraińcy przesadzają i nie są aż tak skuteczni, Rosja mogła wystrzelić nawet tysiąc jednorazowych bezzałogowców, w salwach – czy też rojach – po kilka, kilkanaście, a może kilkadziesiąt na raz.
Kupić z Iranu miała na razie 2,4 tys. sztuk, a przymierza się do kolejnych transakcji, mimo że na świecie trwają rozmaite zabiegi, by powstrzymać nowe dostawy. Najważniejsza i najgroźniejsza jest właśnie liczba, a nie precyzja ani efekt pojedynczego trafienia. Chociaż eksplozja 40 kg materiału wybuchowego i tak wyrządza ogromne szkody. Uderzenie potrafi wyrwać wielką dziurę w jezdni, zniszczyć transformator, podpalić skład paliw czy doprowadzić do zawalenia się kilku pięter budynku mieszkalnego.
Czytaj też: Ameryka uratowała Ukrainę. Bije Rosję, a nawet Chiny
Samobójca, do którego nic nie dociera
Irańskie latające pociski nie są tak małe, jak np. znane i w Polsce, i na Ukrainie (po stronie obrońców) drony bojowe Warmate, które żołnierz może zabrać do plecaka i wypuścić niemal z ręki. Shahed-136 wymaga sporej ciężarówki: ma 3,5 m rozpiętości, 2,5 m długości, a waży 200 kg. Na irańskich zdjęciach widać, jak w kontenerze przypominającym naczepę TIR-a mieści się pięć aparatów na specjalnym rusztowaniu wyrzutni. Kontener się lekko unosi i drony startują z pomocą małego silnika rakietowego. Gdy są wystarczająco wysoko, włącza się silnik marszowy (tłokowy, czterocylindrowy), terkoczący jak w motorowerze, o podobnej mocy. Śmigło pchające z tyłu daje urządzeniu prędkość poniżej 200 km/godz. Ale nie o nią tu chodzi, to nie jest broń do natychmiastowego rażenia uciekającego celu. Chodzi o duży zasięg, grubo ponad 1 tys. km. I o niski koszt.
Cena jednego szahida to 20 tys. dol., czyli 2 proc. wartości jednego pocisku manewrującego. Oznacza to, że zamiast każdej wystrzelonej rakiety Rosja może wystrzelić 50 dronów kamikadze. A widać, że cele dla irańskich dronów nie są ani wojskowe, ani umocnione. To „miękka” tkanka miejska: elektrownie, ciepłownie, stacje wodociągowe, odsłonięte rurociągi, maszty telekomunikacyjne, a nawet po prostu wybierane na chybił trafił miejsca publiczne w centrach miast.
To nie jest nowoczesna amunicja krążąca, która potrafi identyfikować cel, zmieniać trasę lotu i wybierać najlepszy sposób uderzenia, a w razie pomyłki sama się unicestwia. To dość „głupi” aparat latający, koncepcyjnie przypominający hitlerowską bombę V1 z czasów II wojny światowej. Również taktyka bardzo przypomina Blitz. Szahid leci po zaprogramowanej trasie do wcześniej oznaczonego celu i wybucha po uderzeniu, niezależnie w co trafi. To samobójca, do którego w czasie ostatniej misji nic nie dociera i który sam nic nie przekazuje. Zamachy latających szahidów umożliwiają Rosji i Iranowi uprawianie zorganizowanego terroryzmu na wielką skalę i na państwowym poziomie. Niestety, obrona przed latającymi zabójcami jest trudna.
Czytaj też: Cztery małe satrapie. Na kogo jeszcze może liczyć Putin?
Nie jest łatwo go trafić ani usmażyć
Statki powietrzne zwane w wojskowym żargonie LSS (Low, Slow, Small), a więc małe, nisko i wolno lecące, są większym problemem dla obrony przeciwlotniczej niż duże i szybkie samoloty, odrzutowe pociski manewrujące czy nawet rakiety balistyczne. Niski pułap, kilkunastu do kilkudziesięciu metrów, w strefie dolotu do celu sprawia, że bezradna jest większość typowych stacji radiolokacyjnych. Wykrywaniu wolno latających dronów przeszkadzają też ich prędkość oraz niewielki sygnał odbicia radarowego. Nawet tak duża konstrukcja jak Shahed-136, zbudowana głównie z kompozytów, należy do kategorii trudno wykrywalnych. Niezwykle czułe radary trzeba by rozmieścić bardzo gęsto i na wysokich masztach lub w stacjonarnych balonach, by były w stanie stworzyć sieć, przez którą latający szahid nie miałby szansy się przekraść. O ile istnieją na świecie odpowiednie rozwiązania techniczne, o tyle nikogo nie stać, by radar lub czujnik optoelektroniczny umieścić na przysłowiowym każdym rogu. To, że radarowi musiałaby towarzyszyć armata przeciwlotnicza, jest mniejszym problemem. Ale amunicja do takiego działka nie jest całkiem banalną kwestią.
Do takich dronów najlepiej strzelać jak ze śrutówki. Próbują to zresztą robić Ukraińcy z obrony terytorialnej i mieszkańcy miast posiadający broń strzelecką – widać, jak stają w grupie z automatami i próbują na trasie lotu drona stworzyć chmurę pocisków. Taktyki takiej uczą się nawet żołnierze regularnych wojsk (tzw. zapora ogniowa). Ale kałasznikow ma w magazynku tylko 30 nabojów, których wystrzelenie trwa kilka sekund. Rozwiązaniem profesjonalnym jest rozcalana amunicja programowalna, która eksploduje przed nadlatującym celem i niszczy go odłamkami. Takie pociski w wersji „smart” są programowane w lufie armaty, która musi dysponować dalmierzem laserowym albo danymi z radaru i komputerem – cały system robi się skomplikowany i kosztowny. A przy tym trzeba takich systemów całe mnóstwo.
Innym sposobem zwalczania dronów, jeszcze bardziej skomplikowanym i jeszcze droższym, jeśli chodzi o sprzęt, jest „smażenie” ich wiązką energii skierowanej – laserem lub przez emisję mikrofal. Systemy takie dopiero wchodzą do uzbrojenia najbardziej technologicznie zaawansowanych armii świata. Nawet jeśli ktoś przekaże jakieś pojedyncze urządzenie tego typu Ukrainie, to samo nie zdziała cudów. Jeszcze innym sposobem ochrony przed dronami jest zakłócanie elektroniczne ich systemów kierowania. Ale działa ono tylko, gdy dronem w trybie rzeczywistym ktoś steruje. W przypadku irańskiego szahida nie ma pewności, czy w ogóle by pomogło. Może być prostu „za głupi”.
Czytaj także: Drony do broni. Na wojnie są tak ważne jak kiedyś czołgi
Miecz wyprzedza tarczę
Zastosowanie na dużą skalę prymitywnych dronów przeciwko Ukrainie niesamowicie przybliżyło Zachodowi i NATO problem uznawany przez dłuższy czas za odległy, znany niemal wyłącznie z bliskowschodnich teatrów wojennych. Broń terrorystów, często wytwarzana garażową metodą z przypadkowych materiałów, była nieprzyjemna, wredna, ale nie stanowiła profesjonalnego środka bojowego. Jeszcze 10 lat temu amerykańskie siły zbrojne traktowały zagrożenie uzbrojonymi małymi dronami w tych samych kategoriach co ryzyko ze strony zamachowców samobójców czy podkładane przy drogach ładunki wybuchowe IED (tzw. ajdiki). Dziś dziedzina zbrojeń C-UAS (counter-unmanned aerial systems), czyli obrony przed latającymi bezzałogowcami, jest jednym z priorytetowych obszarów rozwoju technologii obronnej, inwestycji i – niestety – obaw. Jak zwykle w przypadku wyścigu tarczy i miecza, jakich wiele już było w historii środków walki, na początku miecz ma przewagę. Gdy setki mieczy spadają na karki niewinnych cywilów, świadomość tego zapóźnienia przeistacza się w grozę i horror. Irańczycy przetestowali to w bliskowschodnich wojnach zastępczych, jakie prowadzą w Jemenie, Iraku, Syrii, a nawet w pamiętnym nalocie dronów na instalacje naftowe Arabii Saudyjskiej. Nikt wówczas nie przypuszczał, że wyeksportują tę prymitywną, ale skuteczną technologię do Rosji, a ta wykorzysta ją w wojnie z Ukrainą. A ponieważ nikt tego nie przewidział, nikt się nie przygotował i nikt nie ma gotowego remedium na już.
Ale coś już się dzieje. Ukraińscy informatycy wymyślili rodzaj rozproszonej sieci wykrywania. Ponieważ irańskie drony lecą wolno i nisko, a napędza je terkotliwy motorek, można je najpierw usłyszeć, a potem zauważyć. Grupa programistów stworzyła więc aplikację na telefony komórkowe pozwalającą zgłaszać miejsca dostrzeżonych przelotów, aby dało się przynajmniej z grubsza określić możliwy cel i przygotować jego obronę. Podobne aplikacje służyły wcześniej do zgłaszania ruchów rosyjskich wojsk i bardzo dobrze przysłużyły się zwiadowi w początkowych tygodniach wojny. Czy obywatelska rozsiana obrona przeciwlotnicza zadziała równie skutecznie – nie wiadomo. Wiele zależy od zastosowanych metod zwalczania bezzałogowców. Można się jedynie domyślać, że raptownie wzrósł popyt na najprostsze armaty przeciwlotnicze kalibru 23 mm, do których łatwo pozyskać amunicję i z których strzelać można praktycznie z marszu. A jeśli ktokolwiek ma do zaoferowania bardziej skomplikowane systemy bliskiego zasięgu, też wysyła je na Ukrainę.
Irańskie zagrożenie doprowadziło jednak do nieoczekiwanego politycznego przebudzenia w Izraelu. Kraj ten, zapewne najlepiej znający irańskie drony, ma przekazać Ukrainie środki ich wykrywania – najprawdopodobniej radary – i wczesnego ostrzegania ludności. Broni przeciwlotniczej wciąż jednak odmawia, co jest powodem uzasadnionej krytyki sojuszników Ukrainy.
Sukces irańskich dronów sprawił również, że po raz pierwszy w tej wojnie to strona agresorów zyskała broń o głośnym statusie. Ukraińcy od początku dbali o tworzenie legend wokół własnych wyczynów i uzbrojenia pozyskiwanego z Zachodu. Stąd w pierwszych tygodniach wojny wziął się „Duch Kijowa” (as myśliwski zapisujący na swoim koncie kolejne zestrzelenia rosyjskich samolotów i śmigłowców). Dlatego powstał panteon „świętych” systemów broni – javelinów, stingerów, piorunów, bayraktarów i HIMARS-ów pokazywanych w aureolach. Teraz w mediach społecznościowych zaczyna pojawiać się narracja drugiej strony, w której rosyjski generał Surowikow uzbrojony w cudowne irańskie drony za nic ma amerykańskie stingery. Szahidy wybuchające w Ukrainie mają być odpowiedzią na opiewane w piosenkach tureckie bayraktary, ale też groźbą reżimu ajatollahów skierowaną wobec Izraela. Mniej poważny przekaz, skierowany do młodzieży i internetowych kpiarzy, łączy trójkątny kształt szahida z kukurydzianymi chrupkami. Na Twitterze hasztag #doritos nie kojarzy się już wyłącznie z nie najzdrowszą przekąską, a z haniebnym narzędziem zniszczenia. Nie należy się temu dziwić, bo wojna propagandowa trwa po obu stronach. Po fali niepowodzeń rosyjskiej techniki wojskowej prymitywny, ale skuteczny trójkątny irański dron robi karierę i niestety może zapowiadać użycie jeszcze prostszych narzędzi wojny.
Czytaj też: Rosjanie partolą. Ale w styczniu może zrobić się groźniej