Kto nie chciałby mieszkać w mieście, w którym wszystko, co ważne dla człowieka, jest w zasięgu spaceru, mieszkania są przystępne cenowo, a bezpieczne ulice stają się przestrzenią pełną życia? Jak to możliwe, że na te retoryczne w sumie pytania ktoś odpowiada w tak radykalny sposób jak najbardziej zagorzali oponenci wdrażania tej idei w brytyjskim Oxfordzie i kanadyjskim Edmonton, ale też ostatnio w Polsce? Ich zdaniem nie chodzi o lepsze życie, ale rzekomo o zepchnięcie ludzi do nowych gett – ściśle strzeżonych więzień na świeżym powietrzu. To miałoby być życie pełne nienaturalnych ograniczeń – pozbawione samochodów, dalekich podróży i możliwości decydowania o sobie. Dlatego wzywają do protestów wszystkich, którzy nie chcą dopasowywać się do „wydumanych regulacji” narzucanych przez urzędników i polityków.
Dziś te argumenty brzmią absurdalnie. W najbliższej przyszłości głos ich autorów może jednak zostać wzmocniony przez prawą stronę globalnej sceny politycznej. Sprawa kierunku rozwoju naszych miast, sposobu organizacji ich przestrzeni i wyobrażenie o dobrym życiu stanie się jedną z głównych osi podziału.
Czytaj też: Czeka nas katastrofa. Filozofia „jakoś to będzie” już nie przejdzie
15-minutowe miasto opresji
„Spędzisz 90 proc. swojego życia w tym 15-minutowym obszarze. Zmuszą Cię do tego przez pilnowanie Twojego śladu węglowego, czyli po prostu wszystkich Twoich aktywności” – przekonują organizatorzy niedawnego protestu w Edmonton, ponadmilionowej aglomeracji w zachodniej Kanadzie. Ich zdaniem koncept miasta 15-minutowego to element szerszego planu – zamachu biurokratów na prawa każdego obywatela.