Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Efekt cieplarniany

Uczniowie w Liceum im. J. Kuronia w Warszawie. Tu nikt nie jest do niczego zmuszany. Fot. Grzegorz Press Uczniowie w Liceum im. J. Kuronia w Warszawie. Tu nikt nie jest do niczego zmuszany. Fot. Grzegorz Press
Powstanie szkół społecznych dwadzieścia lat temu to była oświatowa rewolucja. Otwarte, przyjazne, demokratyczne. Pielęgnują inteligencki etos i postawy obywatelskie. Ale czy przygotowują na twarde zderzenie z rzeczywistością?

Bytomskie liceum, które kończyła Joanna, było jedną z pierwszych szkół zakładanych przez młodych zapaleńców ze Społecznego Towarzystwa Oświatowego. Uczniowie sami urządzali tu swoje klasy, sprayowali ściany, ustawiali ławki w podkowę. Partnerstwo nie ograniczało się do mówienia nauczycielom na ty, przedstawiciele uczniów brali udział w radach pedagogicznych, mieli poczucie, że to ich szkoła, że tworzą tradycję. Od nich zależała lista zajęć dodatkowych, wystarczyło czegoś chcieć. Prawie nie wychodzili za szkoły, bo i po co.

Po maturze Joanna wyjechała na studia do Warszawy, zamieszkała w bursie dla licealistek i to był pierwszy szok. Dyscyplina, wręcz reżim, zakaz wychodzenia wieczorami, cisza nocna po 22. Wychowawczyni przyłapała ją zbyt późno wieczorem, gdy prała bieliznę w zbiorowej łazience. Nie było dyskusji, tylko z krzykiem za wszarz do pokoju. Wylądowała w sypialni z namydlonymi majtkami w ręku dogłębnie zdumiona.

Dla Joanny szok drugi to były studia. W szkole w małej klasie każdy był trochę gwiazdą, kimś wyjątkowym i w tej wyjątkowości utwierdzanym. Gdy potem trafia się w anonimową masę, to boli.

Dla Marii Weymayr, absolwentki krakowskiego społecznego liceum nr 3 na Stradomiu, szokiem było chamstwo sekretarek na Uniwersytecie Jagiellońskim, które traktowały studentów jak namolnych petentów. I to, że wykładowcy mogą tak ostentacyjnie olewać: spóźniać się, odwoływać zajęcia, zgubić pracę albo zapomnieć poprawić. Bo przecież tak się nie robi. Podobnie jak się nie ściąga. Dopiero na UJ zobaczyła to po raz pierwszy na własne oczy. – W szkole tego nie było – wspomina. – Nam się ufało. To byłby straszny wstyd.

Dla Agnieszki Niezgody, absolwentki warszawskiego I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego na Bednarskiej, szokiem była pospolitość. – W szkole każdy nauczyciel to była postać, człowiek dużego formatu, a na uczelni znalazłoby się wśród wykładowców kilka gwiazd, ale reszta… Ludzie wyciągnięci z lamusa, nijacy, miałcy. Miałam wrażenie, że się intelektualnie cofam. Na Bednarskiej pielęgnowano w nas intelektualne snobizmy. Wypadało zarwać noc, żeby przeczytać książkę albo napisać esej w dwóch wersjach. Nasz wychowawca Cezary Geroń, uczeń Umberto Eco, prowadził fakultet filmowy. W piątki wieczorami spotykaliśmy się u niego w domu i do rana dyskutowaliśmy o Fellinim czy Viscontim. Na uczelni w zasadzie nic się nie działo.

Fakt, przyznaje Piotr Laskowski, absolwent Bednarskiej, a obecnie dyrektor Wielokulturowego Liceum im. Jacka Kuronia, po wyjściu ze szkoły wszystko może się wydawać trochę nieestetyczne. Wspomina, że w nim najgłębsze zdumienie budziło, że ludzie piszą knoty tylko po to, by móc je wpisać na listę publikacji. A takich rzeczy nie robi się dla kariery, bo to nie jest ładnie.

Część z nas miała kłopoty z ukończeniem studiów w terminie czy rozgrzebanym doktoratem – wspomina – bo nie było w nas pragmatycznej motywacji, że lepiej mieć doktorat niż nie mieć. Jak człowiek w trakcie doszedł do wniosku, że studia są nieciekawe albo że nie ma nic interesującego do powiedzenia w doktoracie, to to rzucał.

Potrzeba sensu

Kończą studia, a zdziwienie światem trwa. Idą na staże i są zdumieni, że szef może podpisać ich pracę własnym nazwiskiem albo że wyzywa kogoś od idiotów i jeszcze retorycznie pyta, czy był niegrzeczny, albo że patrząc w oczy obiecuje etat, którego nie ma, a przecież SIĘ nie kłamie. Mają kłopot z zaakceptowaniem sztucznie narzuconej hierarchii, bo nauczono ich, że każda władza musi zapracować na autorytet; i że mówi się to, co się myśli. Przymus odbierają jako gwałt emocjonalny i reagują buntem lub ucieczką. Więc czasem z hukiem wylatują z pracy albo rezygnują sami, gdy praca nie daje poczucia sensu. Bo jest to dla nich potrzeba dojmująca.

Maria Weymayr kończy pracę magisterską o świecie przedstawionym w filmach animowanych. Szykuje się do następnej o polsko-żydowskiej tożsamości trzeciego pokolenia po Holocauście. Opiekuje się 7-miesięcznym synkiem. Pracuje w Polskiej Akcji Humanitarnej, działa w stowarzyszeniu Czulent, jest współzałożycielką stowarzyszenia Polska Młodych, które propaguje społeczeństwo obywatelskie. Prowadzą zajęcia edukacyjne w szkołach i walczą o możliwość głosowania przez Internet. W sobotnie wieczory zabiera syna na zebrania stowarzyszenia. – On śpi, a ja zmieniam Polskę – mówi. Problem w tym, że wszystko to robi non profit, a do Polski Młodych nawet dopłaca w postaci składek. Niewielkich, ale oszczędności zarobione w Londynie już się kończą.

– Trzy języki i dwa fakultety to na pewno jest jakiś kapitał i czuję, że przede mną wiele zawodowych opcji. Tylko że ja chciałabym robić coś pożytecznego, a nie wyłącznie zarabiać pieniądze. W czasie kryzysu to może nie być proste – przyznaje.

Rafał Pankowski, gdyby chciał, mógłby zarabiać dowolnie dużo. Gdy był uczniem liceum na Bednarskiej, jako pierwszy Polak zdobył stypendium w Eton. Tam zdał maturę. Ale przedtem musiał wyjąć kolczyk z ucha i założyć frak, bo ten strój obowiązuje tam od XVIII w. Z pozoru to były dwa nieprzystawalne światy. Na Bednarskiej wolność i demokracja, w Eton konserwatyzm i tradycja. Ale tak naprawdę obie szkoły uczyły samodyscypliny, poczucia własnej wartości i stawiały na indywidualny rozwój. Na studia wrócił do Polski, a potem znów do Anglii, na Oxford. Wspomina przyjęcie dla sponsorów w Oxfordzie. Miał na sobie krawat absolwenta Eton i jeden z rozmówców bardzo wnikliwie mu się przyglądał. Coś mu nie pasowało, chyba akcent. – Dlaczego pan nosi ten krawat? – spytał. – Bo skończyłem Eton. – Anglik? – Nie, stypendysta z Polski. Propozycja pracy padła jeszcze na tym spotkaniu. Rozmówcą był potężny bankier z City.

Nawet jej nie rozważałem. Kariera, władza, pieniądze: ja tego naprawdę nigdy nie brałem pod uwagę – deklaruje. Jest sekretarzem stowarzyszenia antyfaszystowskiego Nigdy Więcej i współredaktorem pisma o tej samej nazwie. Prowadzi akcje Muzyka przeciw rasizmowi, Wykopmy rasizm ze stadionów i prowadzi w Collegium Civitas zajęcia dla studentów – jedyny chyba w Polsce kurs akademicki na temat rasizmu. To, co robi, postrzega jako połączenie doświadczeń bednarsko-brytyjskich. Do nieformalnej grupy antynazistowskiej przystał jeszcze jako uczeń liceum. To była reakcja na podpalenie w Bydgoszczy akademika, w którym mieszkali cudzoziemcy. Zorganizowane w Eton spotkanie z Tomem Robinsonem, liderem ruchu punkowego w latach 70. i animatorem akcji Rock przeciwko rasizmowi, zainspirowało Pankowskiego, by nieformalny ruch przekształcić w stowarzyszenie Nigdy Więcej. Ostatnio dołączył do niego kolega z liceum. Po psychologii trafił do pracy w reklamie, świetnie zarabiał, ale uznał, że tak będzie sensowniej.

Najpierw wolność

Bolek Pietrzyk (Bednarska, matura w 1997 r.) raz w miesiącu na kilka dni, czasem tydzień, zdejmuje garnitur, wsiada w pociąg i jedzie do Zakopanego. Pracuje jako wolontariusz w GOPR. Ostatnia akcja to poszukiwania w rejonie Doliny Roztoki. Chłopak pomylił drogę i spadł z przełęczy Krzyżne. Szukali go nocą kilkanaście godzin. Był połamany, wychłodzony, ale przeżył. Na co dzień Bolek jest prawnikiem. Ma własną niewielką kancelarię, bo tylko w ten sposób czuje, że może zarządzać swoim czasem. To był świadomy wybór. Wiedział, że karierę w tym zawodzie robi się pracując od rana do nocy w korporacji.

Mam niższy status i mniejsze pieniądze, ale wolność przede wszystkim – zapewnia. – A i tak rzeczywistość mnie zaskoczyła. Zwłaszcza stosunek ludzi do pieniędzy, zauważyłem, jak się pod ich wpływem zmieniają. I to przykre zdziwienie już mi chyba zostanie na stałe.

Za dużo wolności – ten zarzut wobec szkół społecznych szczególnie denerwuje Piotra Laskowskiego. Wynika bowiem z prymitywnego myślenia, że człowiek coś robi, jak się go do tego zmusi, a jak nie musi, to nie robi i wtedy jest wolny. W liceum im. Jacka Kuronia, choć formalnie ograniczeń nie ma prawie żadnych, uczniowie robią mnóstwo rzeczy, bo chcą. Tłumnie chodzą na seminarium literackie, na którym przez cały rok czyta się Flauberta, wystawiają Hamleta, szperają po bibliotekach w poszukiwaniu pism pedagogicznych Jacka Kuronia, żeby wydać je w książce. A poza tym bez przerwy się uczą. – W dodatku mam wrażenie, że ich to cieszy, co właśnie znaczy, że są wolnymi ludźmi – mówi Laskowski. – Taka wolność ma jednak swoją cenę. Nikt ich później nie zmusi do działania bezsensownego.

W Warszawie społeczne licea, takie jak Bednarska czy Nowowiejska, należą do najbardziej prestiżowych. W kochającym tradycję Krakowie status ten zachowały licea państwowe. Dziadek chodził do Nowodworka (liceum nr 1), tata chodził do Nowodworka, to syn właściwie nie ma wyjścia – mówią w Krakowie. Idzie do prywatnego? Znaczy w państwowym nie dałby rady. Bo tu nie ma taryfy ulgowej ani miejsca na emocjonalne rozchwianie. Jest nastawienie na naukę, rygor, wyśrubowany poziom, olimpiady i ranking średnich klasowych, wywieszany na ściennej gablocie.

W szkołach Stowarzyszenia Bednarska na ścianach w gablocie wiszą zdjęcia birmańskiej wioski, w której dzięki pomocy uczniów zbudowano szkołę, i dziewczynki, której z tej okazji dano tam na imię Polska. A kult wyliczania średnich i tworzenia rankingów uważa się tu za niezdrowy. Ważniejsze jest, żeby rozwijać w dzieciach pasję, a nie katować wymaganiami.

Dorota Dobroczyńska, psycholożka, absolwentka renomowanej krakowskiej piątki, czyli państwowego liceum im. Witkowskiego, była przekonana, że jej syn Maksymilian pójdzie tą samą drogą. Jednak już w gimnazjum przenieśli go szkoły społecznej. Powody były dwa: w państwowej szkole, gdzie do klasy chodzi 30 uczniów, nauczyciel nie jest w stanie poświęcić każdemu tyle uwagi co w społecznej, gdzie w klasie jest 20. Cudów nie ma. A po drugie, w społecznych szkołach nauczyciele są lepiej opłacani, a więc mniej sfrustrowani. I to się im sprawdziło. Maks jest dziś uczniem II klasy społecznego liceum na Stradomiu.

To nie jest szkoła dla nowobogackich – podkreśla Dorota Dobroczyńska. – Dla wielu rodziców czesne to jedna z najpoważniejszych pozycji w budżecie. Traktujemy je jako inwestycję w nasze dzieci. Są tu fantastyczni nauczyciele, którzy potrafią w naturalny sposób pobudzać aktywność intelektualną, bez przeciążeń i presji. A znajomi, którzy mają dzieci w państwowych liceach? Mam wrażenie, że niektórzy nam zazdroszczą. Tam jak ktoś nie jest geniuszem albo olimpijczykiem, to jakby nie istniał. Znajoma dostała telefon ze szkoły, że jej syn nie będzie klasyfikowany, bo od tygodni nie przychodzi na lekcje. U nas to by było niemożliwe.

Inteligent w buszu

„Istniejemy po to, aby całą szkolną społeczność: uczniów, rodziców i nauczycieli, oferując usługę edukacyjną najwyższej jakości, prowadzić ku wartościom: miłości, wolności i mądrości, wspierając budowanie społeczeństwa obywatelskiego” – deklaruje dyrekcja w formule misji liceum na Stradomiu.

Kształtowanie postaw obywatelskich jest tym, co szczególnie wyróżnia społeczne szkoły. W ostatnie Święto Niepodległości spora grupa uczniów liceum im. Kuronia została spisana, a potem wezwana na przesłuchanie za udział w nielegalnej kontrmanifestacji przeciw demonstracji urządzonej przez ONR. – Pewnie dla niektórych jest to dowód na to, że zblazowana młodzież się nudzi i idzie rozrabiać. Dla mnie to dowód na ich patriotyzm i troskę o to, by polskie Święto Niepodległości odbyło się bez faszyzowania – mówi dyrektor Piotr Laskowski. – Jest manifestacja w słusznej sprawie, to się na nią idzie; elementarny wymóg demokracji.

Demokracja jest zasadą obowiązującą we wszystkich szkołach Stowarzyszenia Bednarska. Przedstawiciele trzech stanów: uczniów, rodziców i nauczycieli, wybierani są do szkolnego sądu, parlamentu i rządu, w których zapadają prawdziwe, wiążące całą społeczność, decyzje. W liceum na Bednarskiej zdarzyło się, że uczniowie postawili przed sądem nauczycielkę. Udowodnili, że nie respektuje praw szkoły, obraża ich. Została zwolniona. Przed sąd trafia się nie tylko za agresję fizyczną, ale także werbalną. Uczeń, który się tego dopuścił, staje przed sądem i podpisuje kontrakt, że jeśli rzecz się powtórzy, opuści szkołę. Nie ma tu rasizmu, ksenofobii, nietolerancji. Od lat stypendia dostają dzieci z domów dziecka, środowisk patologicznych, uchodźców z Czeczenii, Tybetu, krajów afrykańskich. To oczywiście zaniża szkolną średnią i pozycję w rankingach. Poza tym ktoś musi za te stypendia zapłacić. Tę decyzję musieli zatwierdzić wszyscy. Część rodziców była przeciwna.

Wtedy wstał jeden z ojców i spytał: czy żałowalibyście państwo pieniędzy na wzbogacenie szkolnej biblioteki? Nie. A na wyposażenie pracowni chemicznej? Oczywiście, że nie. No więc potraktujmy to jako pracownię moralności i tolerancji dla naszych dzieci. Wygraliśmy to głosowanie – wspomina Krystyna Starczewska.

Utopia? Życie pod kloszem? Może trochę. Ojciec jednego z absolwentów Bednarskiej zastanawia się dziś, czy gdyby syn chodził do szkoły, w której kradliby mu kanapki i lali w szatni, byłby odporniejszy i na stażu, gdy szef podpisał jego tekst swoim nazwiskiem, zamiast trzasnąć drzwiami, zacisnąłby zęby i spróbował jednak dostać tę pracę. A tak załamał się kompletnie, obraził na rzeczywistość, bo w szkole nauczyli go intelektualnej debaty, prawości, odpowiedzialności, ale nie nauczyli życia w buszu.

Jacek Kuroń, który przychodził do nas na zajęcia na Bednarską mówił, że szkoła powinna dawać wycisk, bo cieplarnia może obezwładniać życiowo – przyznaje Piotr Laskowski. – To jest nasz stały lęk. Szkoła niemal utopijna sprawia, że zderzenie z rzeczywistością bywa bolesne. Ale z drugiej strony, szkoła rygoru, konformizmu i presji hartuje tylko silnych, tych wrażliwych może złamać.

Rozszczelnianie klosza

Zbyt moralni? Nie ma czegoś takiego – dziwi się Krystyna Starczewska, przekonując jednocześnie, że klosz, pod jakim funkcjonują jej uczniowie, bynajmniej nie jest szczelny. Od kolegów i koleżanek z domów dziecka czy dzieci uchodźców słyszą opowieści o piekle, jakie przeszli. – Poza tym jaki to klosz, skoro choćby oglądają telewizję. Ich życie to nie jest sielanka. Wielu przeżyło rozwód rodziców. Mamy klasę, w której na 24 uczniów tylko czworo ma pełne rodziny. Nie ochronimy ich przed całym złem świata, ale możemy uczyć ich odwagi w tym, żeby go nie akceptować.

Dla uczniów szkół Stowarzyszenia Bednarska współpraca z ludźmi różnych kultur jest czymś oczywistym. Ale akceptacja dla polskiego wieśniaka? O, z tym może być już gorzej. Dlatego powstaje program wymiany „Wspólna droga”; kolejny patent na rozszczelnianie klosza.

Maria Weymayr wspomina, że w jej szkole lekcją zderzenia z rzeczywistością były organizowane co roku wigilie dla bezdomnych. Uczniowie zbierali pieniądze, gotowali, szykowali, a potem podejmowali gości. – To nam nie tylko uświadamiało, że są ludzie, którzy nie mają co jeść, a my jesteśmy strasznie dobrzy i wielkoduszni, bo im pomagamy – opowiada. – Trzeba było radzić sobie z ludźmi, którzy kłócą się o pieroga, upychają jedzenie po kieszeniach, kłamią, że jeszcze czegoś nie dostali. Młodsze dzieci pękały psychicznie w takich sytuacjach.

Dla Doroty Dobroczyńskiej szkoły społeczne to nie żadne cieplarnie, tylko miejsca, gdzie panuje normalna atmosfera, w jakiej powinno wychowywać się dziecko. Takie, które czuje wsparcie i bezpieczeństwo, łatwiej poradzi sobie ze światem niż to, któremu ciągle przycina się palce. Twarda szkoła kar, upokorzeń, presji daje bagaż, z którym w dorosłym życiu trzeba się uporać. Wie, bo sama to przerabiała. A że tych wrażliwych świat potem boli? – No i świetnie, niech boli – deklaruje. – Nie mnóżmy znieczulicy.

Wiele lat po maturze nadal trzymają się razem. Te przyjaźnie są trwalsze od tych zawieranych na uczelniach. Zwłaszcza że absolwenci szkół społecznych w pierwszych latach byli przez innych studentów odbierani jako wyniośli, pogardliwi, zadzierający nosa. Faktycznie się różnili. Na zajęciach mówili, co myślą; właściwie różniło ich to, że w ogóle cokolwiek mówili. Teraz trochę się to wyrównało, ale dawniej absolwenci szkół państwowych nauczeni byli siedzieć cicho, jak nie pytają. A dla tych po szkołach społecznych mówienie było oczywiste jak oddychanie. Lekcja to jest dialog – mówią w szkołach społecznych, od lat walcząc z sanepidem, żeby ławki w klasach mogły stać w podkowę, bo nie da się rozmawiać z czyimiś plecami. I że to ważniejsze niż kąt padania światła na pulpit. Dziś nadal trochę różnią się od reszty. Tworzą grupy towarzyskie, pary, małżeństwa.

Rozpoznajemy się na kilometr, nawet ludzie z roczników, których nie spotkało się w szkole – opowiada Weronika (Bednarska, matura w 2002 r.). – Jakoś tak jest, że chodzimy w te same miejsca, mamy podobne widzenie świata, podobne poczucie humoru. Stąd wśród nas tyle par. Sama mam chłopaka z Bednarskiej.

Krystyna Starczewska liczy małżeństwa absolwentów i wychodzi jej, że właściwie powinna już zakładać podstawówkę. Do gimnazjum stowarzyszenia trafiło właśnie pierwsze dziecko absolwentów. Liczy też absolwentów, którzy wrócili do szkoły jako nauczyciele. Aż 26. Sprawdzają się; nie trzeba im wyjaśniać, że dzieci, które wypowiadają własną opinię, nie są niegrzeczne. – Te nasze powroty można uznać za tęsknotę za enklawą – mówi Piotr Laskowski. – Ale z drugiej strony ucząc, zakładając szkoły czy tworząc takie miejsca jak Uniwersytet w Teremiskach, udowadniamy, że mamy power, żeby zmieniać świat. I poczucie, że budujemy społeczny kapitał.

Trudno ich znaleźć w korporacjach. Z tym są niekompatybilni. Ten typ szkoły daje doświadczenie wspólnoty, w której żyje się autentycznie, nie trzeba się ścigać i iść na paskudne kompromisy. Kierunek studiów wybierają często z czystej pasji, bez krzty praktycznego myślenia. Idą na muzykologię czy nowogrecystykę, nie zastanawiając się, z czego będą potem żyli. Oczywiście efekt cieplarniany pojawia się częściej w wielkich miastach, u dzieci z lepiej sytuowanych rodzin, które dłużej mogą amortyzować ich start w dorosłe życie. Wielu wybiera pracę naukową, jeżdżą na zagraniczne stypendia. Wielu pracuje w wolnych zawodach. Świetnie sprawdzają się w organizacjach pozarządowych, fundacjach, stowarzyszeniach. Wszędzie tam, gdzie przydaje się wyhodowana w szkole odrobina niezgody na rzeczywistość. Idealiści? Tak, ale bez takich życie w buszu byłoby nie do zniesienia.

Polityka 14.2009 (2699) z dnia 04.04.2009; Kraj; s. 26
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną