Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Miecio od Waldorffa

Fot. Tomasz Wierzejski/AGENCJA GAZETA Fot. Tomasz Wierzejski/AGENCJA GAZETA
Jesienią 1939 r. Jerzy Waldorff wyruszył z okupowanej Warszawy do Wilna, żeby odnaleźć Mieczysława Jankowskiego, z którym później był do śmierci. O jednej z tajemnic życia wybitnego krytyka muzycznego, wieloletniego współpracownika „Polityki”, pisze w swej nowej książce Mariusz Urbanek. Przedstawiamy fragment.

Jerzy Waldorff zmarł w grudniu 1999 r. 40 lat wcześniej, 30 kwietnia 1959 r., w obecności dwóch notariuszy sporządził testament. Swoim spadkobiercą ustanowił Mieczysława Jankowskiego, syna Jana i Marii.

5 listopada 1989 r. uzupełnił testament o odręczny kodycyl: „Mieczysław Jankowski, nasz daleki powinowaty, na przełomie lat 1939/1940 uciekł z Wilna przed łapankami sowieckimi i został przyjęty w Warszawie przez moją Matkę za drugiego syna, a przeze mnie jako brat z wyboru. Odtąd idziemy razem przez życie, mieszkając, gospodarując wspólnie ponad pół wieku” – pisał.
 

W ostatnim w życiu wywiadzie, którego udzielił Bohdanowi Gadomskiemu, na pytanie, kim jest mężczyzna, z którym mieszka, powiedział, że to cioteczny brat. Przyjechał do Polski w 1939 r., uciekając przed wywiezieniem na Sybir. „Tak jak stał, przyszedł do naszego domu i został uznany przez moją matkę za drugiego syna. Matka umarła, a my obaj dalej toczymy ten bardzo głęboko kawalerski żywot” – mówił.

Taka była wersja dla opinii publicznej. „Mieszka z młodszym bratem (ciotecznym), emerytem Teatru Wielkiego w Warszawie” – informował w 1990 r. dziennikarz „Wprost”. Telefony odbiera „pan Mieczysław, daleki kuzyn Jerzego Waldorffa z Wilna” – pisała dziennikarka „Twojego Stylu”.

Prawda była inna. Mieczysław Jankowski nie był ani ciotecznym bratem Waldorffa, ani dalekim kuzynem. Był jego partnerem, kochankiem i opiekunem, bez którego pod koniec życia, kiedy poruszał się już wyłącznie o kulach, nie poradziłby sobie.

Mieliśmy przychodne służące, ale okradały nas, pisał Waldorff w kodycylu do testamentu. Wtedy Mieczysław wziął na siebie trud prowadzenia domu. Gotował, sprzątał i prał. Nie zmuszały go do tego trudne warunki. Jako tancerz Teatru Wielkiego, a później inspektor baletu i pedagog w Warszawskiej Szkole Baletowej zarabiał wystarczająco dużo, żeby się utrzymać. „...za samodzielne prowadzenie domu (...) nigdy nie pobierał żadnej pensji, czym zyskał we mnie dłużnika, na jaką sumę?...” – pisał Waldorff w testamencie.

Uzupełniał testament, dobrze wiedząc, że polski system prawny nie zna pojęcia związków partnerskich. Osoby homoseksualne, mimo przeżytych razem lat, nie miały żadnych wynikających z tego uprawnień. Bał się, że kiedy go zabraknie, Mieczysław Jankowski zostanie pozbawiony wszystkiego.

W związku z panującą w Polsce inflacją nie można ustalić wartości pracy Mieczysława Jankowskiego, pisał dalej. Poprosił o pomoc ambasadę USA („Wobec faktu, że również w Polsce walutą porównawczą stał się dolar” – napisał). Poinformowano go, że wykwalifikowana pomoc domowa w Stanach otrzymuje za godzinę pracy do 20 dol. „W tej sytuacji zapisu mojego w akcie notarialnym nie można traktować jako spadku na rzecz Mieczysława Jankowskiego, lecz jako częściową tylko spłatę długu, z tytułu jego należności za pracę w moim domu przez tak długi czas. Na co zwracam uwagę władz podatkowych!” – podsumował wyliczenia.

W testamencie było jeszcze post scriptum. Waldorff prosił wykonawców testamentu, by wyjednali u władz Kurii Warszawskiej zgodę na pochowanie go na Powązkach. „Niechaj też wraz ze mną spocznie Mieczysław Jankowski” – napisał.

Witam drugiego syna w domu

Poznali się w 1938 r. w Warszawie. Jankowski przyjechał do stolicy odwiedzić kuzynkę. U wspólnej znajomej spotkał Waldorffa. – Po pierwszym spotkaniu wyjechałem do Wilna bez żadnego wrażenia – opowiadał krótko po śmierci Waldorffa Jarosławowi Kurskiemu. – A potem znów przyjechałem i zaczęły się wrażenia.

Pojechali razem do Krynicy Górskiej. Była z nimi jeszcze Krystyna Nowosielska, znajoma obydwu. Matka Waldorffa miała nadzieję, że syn ożeni się właśnie z Krysią. Na części fotografii z Krynicy Waldorff jest raz z piękną smukłą dziewczyną, na innych z młodzieńcem o kręconych blond włosach. Na niektórych są we troje. Można wyobrażać sobie napięcie narastające w trójkącie, w którym każdy z osobna dobrze wie, o jaką stawkę toczy się gra. W końcu postanowił powiedzieć matce prawdę.

– W pierwszej chwili była zrozpaczona, że Jerzy nie żeni się z Krysią. Ale gdy wyznał, co i jak, mama powiedziała: Jest, jak jest – opowiadał Kurskiemu Mieczysław Jankowski. Zgodziła się, żeby syn przyprowadził przyjaciela do wspólnego domu. Był 1 maja 1939 r. Gdy Jankowski wszedł do przedpokoju warszawskiego mieszkania przy ul. Piusa, czekała.

– Już w progu przełamała lody: Witam drugiego syna w domu. To była takiej klasy kobieta – opowiadał Mieczysław Jankowski. – Ona mnie rzeczywiście traktowała jak drugiego syna, zawsze z największą czułością. Reszta rodziny dowiedziała się o wszystkim podczas uroczystego obiadu, na który zaprosiła krewnych matka Waldorffa.

Mówił mi o tym sam Waldorff – wspomina Zofia Kucówna. – Po dwóch stronach stołu dwie rodziny: Preyssowie i Szustrowie. I jego matka, wspaniała pani, oficjalnie przedstawia Mietka, nie ukrywając, co łączy go z jej synem. To był rodzaj konfirmacji.

Jerzy Kisielewski: – Nie wszyscy to od razu zaakceptowali. Mietek opowiadał mi o gehennie, jaką przeżył po przyjeździe do Warszawy. Większość rodziny Waldorffa albo nie zauważała go w ogóle, albo demonstracyjnie nie podawała mu ręki. Cierpiał, ale znosił to, bo Waldorffa kochał. Oprócz matki jeszcze tylko pani Kurmanowa, twórczyni szkoły dla panien, miała na tyle otwarty umysł, że Mietka zaakceptowała od razu.

Przysięgał, że nie zrobi bratu krzywdy.

Rodzice Jankowskiego od dawna domyślali się, że jedyny syn nie przyprowadzi do domu żony. Miał kilkanaście lat, gdy zaczął uciekać na lekcje baletu do szkoły tańca pani Muraszowej.

Jerzy Kisielewski: – W Wilnie kochał się w Mietku pewien tancerz. Po prostu oszalał na punkcie pięknego chłopca. Po wojnie też znalazł się w Warszawie i długo nie mógł pogodzić się z tym, że Mietek wybrał innego. Był zazdrosny, nienawidził Waldorffa, prześladował go, pisał donosy. A kiedy umarł, Waldorff wyrwał z gazety stronę z jego nekrologiem. Nie chciał, żeby Mietek ją zobaczył.

Ojciec Jankowskiego, sędzia sądu grodzkiego w Wilnie, pierwszy zorientował się, co dzieje się z synem. Powiedział kiedyś nawet, że ma czwartą córkę. Choć musiało być dla niego szokiem, kiedy po syna przyjechał znany już redaktor z Warszawy.

Jerzy Kisielewski: – Jedna z sióstr Mietka, najstarsza i najbardziej zaniepokojona, zaciągnęła Waldorffa do Ostrej Bramy i kazała przysiąc, że nie zrobi bratu krzywdy. Po wojnie rodzice Jankowskiego zamieszkali w Olsztynku. Jankowski i Waldorff jeździli do nich w odwiedziny.

– Byli szczęśliwi, uwielbiali go, Jerzy podbił ich serca – opowiadał po latach Mieczysław Jankowski Kisielewskiemu.

Późnym latem 1939 r. Jankowski pojechał do Wilna. Ale wrócić już nie mógł, wybuchła wojna. Rosjanie i Niemcy podzielili Polskę między siebie. Wilno i Warszawę odgrodziły dwa graniczne kordony. W październiku Waldorff wyruszył po Mietka. Wracali tą samą drogą. Na Boże Narodzenie byli znowu w Warszawie.

Ugotować, dobrać krawat

Podczas okupacji nie rozstawali się. Waldorff organizował pod szyldem Rady Głównej Opiekuńczej koncerty muzyczne, Jankowski chodził do nielegalnej Średniej Szkoły Baletowej (Niemcy dali zgodę tylko na podstawową) na rogu Mokotowskiej i Wilczej. Uczył się u legendarnego tancerza Leona Wójcikowskiego. Jesienią 1943 r. absolwenci szkoły składali publiczny egzamin.

Na egzaminy końcowe Waldorff przyszedł z bukietem fiołków. Mietek to często wspominał – opowiada Jerzy Kisielewski.

Kiedy w lutym 1945 r. w Warszawie utworzono Zespół Artystyczny Centralnego Domu Żołnierza, a w nim grupę taneczną, Jankowski zgłosił się i został przyjęty. Występował w zespole przez kilka lat, później był tancerzem Teatru Wielkiego w Warszawie, wreszcie wykładowcą tańca klasycznego w Państwowej Szkole Baletowej w Warszawie.

Żył w cieniu sławnego partnera.

Wiesław Uchański, prezes wydawnictwa Iskry: – Tak naprawdę wielu ludzi nie wiedziało nawet, jak on ma na nazwisko.

A ci, co wiedzieli, i tak mówili: To jest Miecio od Waldorffa. Kiedy jeszcze tańczył i dostawał jakąś większą rolę, warszawka szeptała: Waldorff mu załatwił. Starał się nie prowokować takich sytuacji. Tak było, kiedy zaproponowano mu jedną z większych ról w „Krakowiakach i góralach” Wojciecha Bogusławskiego. Odmówił, choć była to dla tancerza propozycja kusząca. Nie chciał, żeby znów ktoś powiedział, że to dzięki Waldorffowi. Cierpiał, płakał, ale nie zatańczył.

– Ja nie byłem wielkim tancerzem – powiedział kiedyś Jerzemu Kisielewskiemu. – Ale ja byłem porządnym tancerzem.

W podstawowym dla powojennej historii polskiego baletu „Almanachu baletu polskiego 1945–1974” Ireny Turskiej, w rozdziale zawierającym z górą setkę biogramów najwybitniejszych polskich tancerzy, Jankowskiego nie ma.

W pewnym momencie w ogóle przestał się z Waldorffem pokazywać. „Nawet w Operze nie stawali obok siebie, tylko pan Miecio gdzieś krążył, a Waldorff rozmawiał z kolejnymi prominentnymi osobami” – wspominał Jankowskiego Tomasz Raczek.

Dlatego tak niewiele osób wiedziało o ich związku. Po śmierci Waldorffa byli ludzie, którzy pytali Jerzego Kisielewskiego: A co z jego żoną? To Jankowski pełnił w ich związku rolę przypisywaną zwykle kobietom. Sprzątał, gotował i dbał, żeby Waldorff miał wyprasowany garnitur i odpowiednio dobrany krawat. Jerzy Kisielewski: – Robił to bez żadnej ostentacji, ale było wiadomo, jaka jest jego rola. W domu moich rodziców mówiło się: Trzeba sprawdzić, co dzieje się u Waldorffów.

Kiedy Waldorff zaprosił do mieszkania w alei Przyjaciół Artura Rubinsteina, który pierwszy raz po latach odwiedził Polskę, to Jankowski musiał stanąć na głowie, żeby w środku Peerelu wyczarować z sardynek, wystanych w delikatesach, wykwintne przystawki.

To z Mietkiem wymieniało się przepisami – wspomina Zofia Kucówna. – Robił bardzo dobre kabaczki, czego nie można powiedzieć o zapiekankach. Nie dał sobie wytłumaczyć, żeby nie przykrywać garnka, bo zapiekanka musi odparować. Ja tak robię i tak będzie, bo Jerzy właśnie tak lubi – mówił. I to był argument ostateczny.

Waldorff obdarowywał Mieczysława Jankowskiego z okazji kolejnych rocznic ich związku. Trzydziestej, czterdziestej, pięćdziesiątej. Na sześćdziesięciolecie chciał zamówić mszę i zorganizować przyjęcie. Było już przygotowane menu i lista gości. Nie zdążył. Zachorował i uroczystość trzeba było odłożyć. Okazało się, że na zawsze.

Byłem kiedyś świadkiem ich rozmowy. Mogę sobie tylko wyobrażać, jak musiała być dla Mietka dramatyczna – wspomina Jerzy Kisielewski. – Domyślał się pewnych rzeczy i któregoś dnia powiedział: Jerzy, jeśli ty potrafisz być także z kobietami, to może po prostu ożeń się. Waldorff odpowiedział: Nie, bo ja cię kocham.

Wykład z historii homoseksualizmu

Tylko raz napisał szerzej o homoseksualizmie. Nie własnym, Karola Szymanowskiego, w książce „Serce w płomieniach”. To było trzecie wydanie książki, ale rozdział o homoseksualizmie kompozytora znalazł się w niej po raz pierwszy.

Rozszerzył książkę na moją prośbę – wspomina Wiesław Uchański, który wydał „Serce...”. – Przekonywałem go, że to właśnie on powinien o tym napisać. Ale nie pojawiła się żadna aluzja do jego własnego homoseksualizmu. Nowy rozdział „Serca...” to właściwie wykład z historii homoseksualizmu. „... upodobania chłopięco-męskie są równie dawne jak spisywane dzieje ludzkie” – pisał.

Sporządził przegląd najsłynniejszych gejów. Poczynając od Achillesa, który mimo wielu nałożnic w najstraszniejszą rozpacz popadł, gdy zginął Patrokles, przez Sokratesa, związanego ze swoim uczniem i następcą Platonem, po Aleksandra Wielkiego. Powodem homoseksualizmu, zarówno w czasach starożytnych, jak i współcześnie, tłumaczył, jest zachłanność kobiet chcących mężczyzn na własność. A homoseksualiści nie znają uczucia zazdrości, chętnie wymieniają jednych chłopców na drugich, pisał, traktują rozładowanie seksualne jako oswobodzenie ciała od fizycznego napięcia. „...aby mózgi uwolnione od jakichkolwiek nacisków mogły spokojnie oddać się deliberacjom intelektualnym” – pisał.

Ułożona przez Waldorffa lista homoseksualistów była długa. Artur Rimbaud i Paul Verlain, Oskar Wilde, Jarosław Iwaszkiewicz i Jerzy Andrzejewski. Marcel Proust, André Gide, Jean Cocteau, Tomasz Mann, Piotr Czajkowski i Jean Genet. Michał Anioł Buonarroti i Leonardo da Vinci z większym upodobaniem tworzą akty męskie niż kobiece, pisał. Dla niego ich wybór był oczywisty. Nagi mężczyzna, pod którego skórą grają mięśnie, jest zachwycający. „...gdy tymczasem wiolonczelowa miękkość ciała kobiecego raczej mogła artystę nużyć swą monotonią nawierzchni” – pisał.

Chciał dodać jeszcze jeden przykład, ale zachowałem się jak cenzor i poprosiłem, żeby z niego zrezygnował – wspomina Wiesław Uchański. – Napisał ni mniej, ni więcej, że gejem był Jezus. Co więcej, uważał, że potwierdza to zdanie, które Jezus wypowiada do matki, wskazując na Jana: Matko, to jest syn twój. Powiedziałem mu: Jerzy, ty będziesz sobie spokojnie leżał na Powązkach, a mnie zabiją. Ustąpił.

Uważał, że powinien wytłumaczyć, skąd nagle ów poświęcony homoseksualizmowi rozdział. Chciałbym, by czytelnicy wyobrazili sobie wąską ścieżkę wiodącą między górskimi szczytami, pisał. Tę ścieżkę seksualnej dewiacji wydeptali wybitni, czasem nawet genialni artyści, którzy łączyli męską przyjaźń z doznaniami erotycznymi. Jakże smętnie nudna byłaby planeta bez ich sztuki. „Bądźmy więc tolerancyjni i tylko tyle...” – napisał.

Jerzy Kisielewski: – Liczył, że ten nowy rozdział będzie miał większy rezonans. Był bardzo zawiedziony, bo nikt go nie zauważył. On chyba naprawdę chciał wreszcie o tym publicznie opowiedzieć.

Byli bardzo wzruszający w takiej wzajemnej trosce o siebie – wspomina Wiesław Uchański. – Pod koniec życia, kiedy Waldorff nie mógł już chodzić, Mietek, choć miał początki Parkinsona i trzęsły mu się ręce, przynosił dzwoniąc filiżankami herbatę i stawiał ją na stole. Ale później to Jerzy, siedząc przy stole, rozstawiał filiżanki i słodził herbatę. Mietka i swoją.

Jankowski miał znakomitą pamięć. O wiele lepszą niż Waldorff. Prawie każdy, kto przychodził do ich mieszkania, przeżywał podobną scenę. Waldorff zaczynał mówić, puszył się, rozkwitał, ale w pewnym momencie zatrzymywał się, bo coś mu umknęło.

Jerzy Kisielewski: – Wołał wtedy niskim głosem: Mietku (Mietek był przygłuchawy i lepiej słyszał tony niskie), Mietku, jak nazywał się ten poeta-grafoman z Krakowa? A Mietek bez pudła podrzucał potrzebne nazwisko. Już po śmierci Waldorffa powtarzał mi wielokrotnie: To Jerzy nauczył mnie czytać. Byłem wyjątkiem wśród tancerzy, którzy woleli pisma ilustrowane.

Waldorff bał się, co stanie się z Mieczysławem Jankowskim po jego śmierci. Prosił Kisielewskich, żeby zaopiekowali się nim.

Jerzy Kisielewski: – To była przez ostatnie lata jego obsesja. Uważał, że Mietek nie poradzi sobie sam. Bał się, że ktoś może go skrzywdzić. Niepokoił się, czy zostanie uwzględniony jego testament. Czy zaopiekujemy się Mietkiem. Czuł, że odejdzie szybciej, choć obaj zachowywali się przez te ostatnie lata jak mickiewiczowscy dziad i baba, licytując się, kto umrze pierwszy. Kiedy Waldorff zmarł, Mietek chciał jak najszybciej pójść za nim. Mówił, że życie bez Jerzego nie ma sensu, nie chciał nawet wychodzić z domu. Dopiero po jakimś czasie zaczął porządkować rzeczy po Waldorffie. Znów zaczął czytać, wrócił jeszcze na parę lat do życia.

Kilka tygodni po śmierci Waldorffa spotkał się z Jarosławem Kurskim. W głębi mieszkania w alei Przyjaciół czekał człowiek ujmujący, który zgodził się rozmawiać nie bez wahań, w imię pamięci Jerzego, napisał Kurski. – 1 maja zeszłego roku minęło 60 lat, jak żyliśmy razem, dzień po dniu. Dziś chętnie poszedłbym w jego ślady, ale nie mogę – mówił Jankowski. – Muszę wykonać testament Jerzego: to do biblioteki uniwersyteckiej, to do muzeum, to do Lasek, to skatalogować, to uporządkować. Widzi pan, ileż tu roboty!

Rozsypcie moje prochy przy jego grobie

Na którąś Wielkanoc Marycie i Jerzemu Kisielewskim udało się wyciągnąć go na wieś. Podobało mu się, ale następny raz już nie chciał pojechać. Zgadzał się tylko na jakieś przejażdżki po Warszawie i wspólne święta z Kisielewskimi i Zofią Kucówną.

Po śmierci Jerzego Mietek nie chciał kontaktować się z ludźmi. Zachowywał się tak, jakby miał wyrzuty sumienia, że Jerzego nie ma, a on żyje nie wiadomo po co i musi patrzeć na to wszystko, co przedtem oglądał i przeżywał z Waldorffem – opowiada Zofia Kucówna.

Jerzy Kisielewski: – Mietek też najpierw mówił: Muszę być pochowany obok Jerzego, ale potem, jakby przeczuwając kłopoty, powiedział: Spalcie mnie i rozsypcie prochy przy jego grobie.

Ostatecznie jednak urna z popiołami Mieczysława Jankowskiego spoczęła w grobie Waldorffa. Ksiądz opiekujący się Powązkami chciał tylko wiedzieć, czy rodzina nie będzie miała nic przeciwko temu.

Jerzy Kisielewski: – Pokazałem mu testament, w którym Waldorff prosił, żeby pochować Mietka razem z nim. I budował tę skomplikowaną konstrukcję prawną, żeby mieć pewność, że po jego śmierci nikt Mietkowi nie zrobi krzywdy.

Blaszana tabliczka z imieniem i nazwiskiem Mieczysława Jankowskiego przetrwała na grobie Waldorffa kilka miesięcy. Potem zniknęła.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną