Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Kiedy mamy dosyć pieniędzy?

Czy mamy za dużo pieniędzy

Wielu pewnie przyzna, że pojęcie „dobrego życia” powinno obejmować więcej niż konto w banku. Wielu pewnie przyzna, że pojęcie „dobrego życia” powinno obejmować więcej niż konto w banku. Pavel Losevsky / PantherMedia
Lord Skidelsky z synem twierdzą, że na Zachodzie pieniędzy mamy za dużo i że nie dają nam one cieszyć się życiem.
Wszystkie nasze ambicje i porównania obsesyjnie krążą wokół pieniądza.silent47/PantherMedia Wszystkie nasze ambicje i porównania obsesyjnie krążą wokół pieniądza.
Praca jako przyjemność to jednak przywilej nielicznych. Badania dowodzą, że 51 proc. pracowników w Europie wolałoby pracować mniej, tylko 12 proc. wybrałoby dłuższą pracę.Piotr Socha/Polityka Praca jako przyjemność to jednak przywilej nielicznych. Badania dowodzą, że 51 proc. pracowników w Europie wolałoby pracować mniej, tylko 12 proc. wybrałoby dłuższą pracę.

Kiedy do fabryk wchodziły pierwsze roboty – obiecywano nam, że już niedługo będziemy się wylegiwać na plażach pod palmami. Już w latach 60. ciągły wzrost dobrobytu na Zachodzie groził poważnym nadmiarem czasu wolnego. Socjologowie pytali z niepokojem, czym zająć umysły uwolnionej od znoju klasy robotniczej, której z nudów i braku rozrywek mogły przyjść do głowy głupie pomysły.

Ale coś się generalnie w tej sprawie pogmatwało. Gdzie się podział nasz czas wolny? Mimo niebywałego postępu technicznego, zwłaszcza wynalazków mających oszczędzać czas – telefonów komórkowych, administracji i zakupów online, kart bankowych – masa pracowników „korporacyjnych” pracuje do późnego wieczoru i w weekendy. Jak już ktoś ma pracę, to zwykle pracuje dużo i ciężko. Pytanie – czy potrzebnie? Czy takie życie zapracowanego „korporacjonisty” warte jest pieniędzy, które mu płacą?

Znany biograf Keynesa Robert Skidelsky, ekonomista, do spółki ze swym synem Edwardem, filozofem, napisali książkę „How much is enough?” (Ile powinno wystarczyć). Nie oni pierwsi zadają takie pytanie. Virginia Woolf, jedna z pomnikowych postaci literatury XX w., obliczyła na przykład, że pisarzowi wystarczy własny pokój i 500 funtów szterlingów na rok. Stosując historyczne przeliczniki walut, ale bez wnikania w różnice cen między Anglią a Polską, wychodzi to na około 8 tys. zł miesięcznie, bez kosztów własnego pokoju, o których pisarka się nie wypowiadała. Dziś miliony ludzi na świecie zarabiają znacznie więcej. To do nich przede wszystkim skierowana jest ta książka.

Autorzy przypominają mniej znany wykład Johna Maynarda Keynesa w Cambridge z 1928 r. o perspektywach ekonomicznych dla „naszych wnuków”, a więc z grubsza dla pokolenia dzisiejszych emerytów. Była to futurologia, jednak futurologia genialnego ekonomisty. Wyliczał on, że za sto lat, więc około 2028 r., poziom życia będzie – w krajach przodujących – od 4 do 8 razy wyższy. I jeszcze że wystarczy wtedy pracować – uwaga – trzy godzinny dziennie, by zaspokoić wszelkie potrzeby materialne. Keynes obawiał się nawet, że obfitość wolnego czasu prowadzić będzie do takich fanaberii, jakie w jego czasach urządzały z nudów żony milionerów. Jako humanista miał nadzieję, że społeczeństwo jako całość wdroży się do ekscytujących i rozwijających umysł rozrywek dostępnych współcześnie jedynie artystom i wolnym duchom. Ów raj przyjaciel Keynesa filozof Frank Ramsey nazywał błogostanem (bliss).

Daleko do błogostanu

Jak Keynes mógł się tak pomylić? Zastrzegł wprawdzie, że w obliczeniach nie uwzględnia wojen ani przyrostu ludności, ale z kolei wzrost gospodarczy przez dziesięciolecia znacznie był wyższy, niż Keynes założył. W sumie więc wyszło na to, co przewidywał: od lat 30. ubiegłego wieku do dziś dochód na głowę wzrósł czterokrotnie! Rąbnął się za to w sprawie czasu pracy. Około 1930 r. ludzie w świecie uprzemysłowionym pracowali 50 godzin tygodniowo, dziś ten czas spadł – według prawa – do 40 godzin. Nie ma więc mowy o 15 tylko godzinach, co przewidywał Keynes, i nic tego nie zapowiada.

Po pierwsze, zauważają Skidelscy, poszczególne warstwy społeczne zmieniły stosunek do pracy. Wielu mało zarabiających szuka zajęć, chciałoby pracować i zarabiać więcej, a wielu zamożnych – pracuje więcej, niż im trzeba. Ciekawe – doszło do zamiany miejsc. W czasach Keynesa ludzie stojący na górze drabiny społecznej pracowali mniej niż ci na dole. Arystokraci nie pracowali w ogóle, a wolne zawody nie były tak przeciążone pracą. Dziś wyższy status społeczny wcale nie łączy się z uwolnieniem od pracy. W społeczeństwie konkurencji i rywalizacji nic nie zapowiada zamożnym przyszłości na plażach pod palmami czy w spa, chyba że na urlopie.

 

Czas płatnego urlopu wydłużył się od czasów Keynesa czterokrotnie. Ale poza urlopem dużo więcej czasu niż dawniej poświęcamy na dojazdy do pracy i na zajęcia domowe, mimo zmywarek do naczyń i innych gadżetów. Jasne, że porównania statystyczne między epokami są bardzo skomplikowane. W 1948 r. mężczyźni w Anglii pracowali do 65 roku życia i umierali zwykle dwa lata później. Dziś przechodzą na emeryturę mając lat 67, ale żyją jeszcze 11 lat jako emeryci. Pięknie. „Ale to chyba szkoda, by dopiero na końcówkę życia koncentrować tak wiele wolnego czasu” – piszą autorzy.

Jakkolwiek obracać tymi porównaniami, zagadka pozostaje: dlaczego bogatsi cztery czy pięć razy bardziej niż w 1928 r. pracujemy średnio tylko o 20 proc. mniej niż w tamtym okresie? Dlaczego Keynes w ogóle przypuszczał, że w przyszłości uznamy, że pieniędzy nam wystarczy i że będziemy się cieszyć większą wolnością lub słodkim far niente? Czyżby bezpodstawnie wierzył, że człowiek po zaspokojeniu podstawowych potrzeb materialnych skieruje swoje ambicje ku wyższym celom duchowym?

Keynesa błąd główny – odpowiadają autorzy – polega na tym, że pomylił ludzkie potrzeby z ludzkimi pragnieniami. Przypuszczał słusznie, że gros biednych zbliży się poziomem życia do bogatych, ale nie przewidział, że bogaci zaczną uciekać biednym, zwiększając liczbę godzin swojej pracy. Co więcej, biznesmeni z górnej półki czas wolny zamieniają na pracę, „networkingują”, grają w golfa z partnerami biznesowymi i nie odrywają się od telefonu służbowego. Prawda, że dla wielu wolnych zawodów sama praca zmieniła charakter, niekoniecznie jest jedynie mordęgą, stanowi o tożsamości, daje satysfakcję. Praca jako przyjemność to jednak przywilej nielicznych. Badania dowodzą, że 51 proc. pracowników w Europie wolałoby pracować mniej, tylko 12 proc. wybrałoby dłuższą pracę.

Skidelscy pytają: dlaczego ludzie, którzy „mają wszystko”, zabijają się, by mieć jeszcze więcej? W głośnej książce „Joyless Economy” (Ekonomia bez frajdy), o psychologii zaspokojenia (czy raczej niezaspokojenia), Tibor Scitovsky przeprowadza multum dowodów na to, że szybko nudzimy się tym, co mamy.

Wrasta zamożność, ale rośnie nuda, prowokując gorączkową pogoń za nowościami; pomijając garstkę ascetów, taka już nasza natura. Drugie wyjaśnienie też jest zrozumiałe. Dobra ekskluzywne, wakacje w dziewiczych rajach, jachty, wille, pielęgnowane ogrody – są rzadkie. Jeśli popyt na nie wzrasta – cena rośnie. Keynes – zauważają Skidelscy – nie wziął pod uwagę takich pragnień. Poza tym w ogóle zignorował dobra „oligarchiczne”, demonstrujące wysoką pozycję społeczną. Liczba takich dóbr jest z natury rzeczy ograniczona. Klasyczny przykład to obrazy starych mistrzów, powiedzmy Leonarda czy El Greca. Ich podaży zwiększyć nie można, tak jak nie można zwiększyć liczby najlepszych parceli w Kensington czy na wyspie Victoria w Hongkongu. W turnieju jest tylko jedno pierwsze miejsce.

Tak zwane dobra „pozycyjne” zawsze będą zdobywali tylko najbogatsi, choćby nie wiadomo ilu milionerów przekształciło się w miliarderów. Skidelscy tłumaczą więc, że nawet jeśli wszyscy będziemy zarabiać po 500 funtów, o których mówiła Virginia Woolf, to żaden błogostan nie zapanuje. Zostawiając już miliarderów na boku, widać, że większość wydatków w zamożniejszych krajach idzie nie na zaspokojenie potrzeb podstawowych, lecz na naśladowanie otoczenia lub ściganie się z nim. Do tego nas zachęca wszechobecna reklama. Machina się kręci, ale traci sens.

Jeszcze w 1974 r. ekonomista Richard Easterlin opublikował badania z wielu krajów świata dowodzące, że powyżej określonego poziomu, dochód i poczucie szczęścia nie są od siebie zależne. W Wielkiej Brytanii przez 36 lat (od 1973 do 2009 r.) stale rósł PKB, zaś wskaźnik zadowolenia z życia ani drgnął. To paradoks Easterlina obserwowany w wielu krajach.

Ossi, Niemcy z dawnego NRD, są po zjednoczeniu Niemiec mniej szczęśliwi niż dawniej, nawet jeśli ich poziom życia wzrósł, bo mają ciągle przed oczami bogatszych krewnych.

Żyjemy dla pieniędzy?

Tak czy inaczej, wszystkie nasze ambicje i porównania obsesyjnie krążą wokół pieniądza. Krytyka pieniądza jest oczywiście tak stara jak świat. Jezus zapowiada w Ewangelii, że wielbłądowi łatwiej będzie przejść przez ucho igielne niż bogaczowi osiągnąć zbawienie.

Keynes krytykuje miłość do pieniądza nie jako moralista, lecz ekonomista. Czy na pewno macie z nich to, o co w życiu chodzi? – pyta. Postrzegał ówczesny kapitalizm nie jako machinę generującą towary i usługi, ale machinę generującą gotówkę: ludzie robią pieniądze, żeby zdobyć więcej pieniędzy – piszą Skidelscy. Nawiasem mówiąc, to akurat Keynes przewidział, bo za jego życia sektor produkcyjny dominował nad finansowym, nie tak jak dziś. Zamożni mają pieniędzy w bród, ale zupełnie w cień zepchnięto pytanie – co się składa na dobre życie? Skidelscy namawiają, by się częściej nad tym pytaniem zastanawiać. Kiedy można powiedzieć: „Chwilo, trwaj!”?

Młody amerykański psycholog Paul Piff – posługując się zestawem ankiet i testów – dowodził, że awans na bogate salony w Ameryce sprzyja, jak to elegancko określił, nieetycznemu zachowaniu. Bardziej przyziemnie ujmując – duże pieniądze czynią z ludzi bezdusznych prostaków. Książka postuluje, by postęp mierzyć nie tradycyjną miarą wzrostu czy dochodu per capita, nie samym pieniądzem, lecz siedmioma składnikami dobrego życia: zdrowiem, bezpieczeństwem, szacunkiem, rozwojem osobowości, współistnieniem z przyrodą, przyjaźnią i czasem wolnym. Jak do tego doprowadzić? Jak zawrócić świat z wyścigu o pieniądze dla pieniędzy?

Skidelscy piętnują rosnące nierówności, zwłaszcza w Ameryce. Podkreślają, że nie pracownicy, lecz kapitaliści najbardziej skorzystali na wzroście wydajności pracy. Gospodarka jako całość na tym nie zyskała. Ostrzeżenie jest poważne. Widać – piszą – że ciągle rośnie sektor usług. Przy tak szalonych nierównościach powoli powracamy do dawnych czasów, kiedy społeczeństwa były podzielone na niewielką klasę rentierów i ogromną klasę służących.

Dziś będzie to samo, tyle że bez tak wyczuwalnej hierarchii. Wszyscy bogaci będą mogli sobie pozwolić na usługi do późna pracujących własnych szoferów, ogrodników, służących, pokojówek, trenerów, kelnerów czy pielęgniarzy. W takim społeczeństwie prywatnie finansowane lepsze usługi będą współistniały z marnie płaconym publicznym sektorem usług, wydanym na łaskę rygorów budżetowych. A przecież trzeba bezwzględnie lepiej opłacać nauczycieli i lekarzy dostępnych publicznie.

Brak nowego modelu

Taki podział – piszą – byłby okropnym finałem wieku obfitości. Jak można tego uniknąć? Redukując nierówności. Średni czas pracy będzie krótszy tylko wtedy, jeśli realne dochody większości wzrosną. Skidelscy postulują wyższe opodatkowanie, ale także narzucenie pracodawcom prawa pracy wymuszającego skrócenie godzin dla zwiększenia zatrudnienia. Przecież zawsze tak robiono, od czasu Ustawy Fabrycznej z XIX w. – tłumaczą. Wiemy – mówią – że ekonomiści uważają to za błąd, ale przecież to nie wzrost gospodarczy jest dziś głównym celem polityki ekonomicznej, lecz lepsza społeczna równowaga i dzielenie się pracą. Wydajność pracy wcale w tych warunkach nie musi spadać, tak jak nie spadła w latach 80., kiedy Volkswagen skrócił tydzień pracy z 36 do 28,8 godzin, by nie zwolnić 30 tys. robotników.

Jeszcze w okresie zimnej wojny Zachód musiał propagować własną koncepcję dobrego życia, by przeciwdziałać komunistycznej ideologii, dziś nie ma takiej potrzeby. Ostatni kryzys kapitalizmu – piszą autorzy – spowodował wybuch krytyki, oburzenie, ale żadnej ideologii nie wydał. Indywidualizm rynkowy jest dalej „jedynym przedstawieniem w całym mieście”. Ale to przedstawienie idzie marnie. Jak zmienić model życia? Uważają, że bez autorytetu i inspiracji religii trudno będzie rozpowszechnić troskę o dobro wspólne.

Jedno ważne zastrzeżenie, by nie myśleć, że Skidelscy, ojciec i syn, z głupią beztroską zalecają biednym, by zadowolili się tym, co jest. Zaraz na początku książki podkreślają, że cała argumentacja odnosi się wyłącznie do Zachodu, a wszędzie tam, gdzie nie ma dość żywności i mieszkań – wzrost pozostaje priorytetem.

Kilka recenzji chwali książkę za sugestie pohamowania konsumeryzmu i ograniczenia reklam. Wielu pewnie przyzna, że pojęcie „dobrego życia” powinno obejmować więcej niż konto w banku. Złośliwą recenzję przedstawił płodny amerykański autor Richard Posner. Skidelscy – pisze – mają zbyt egzaltowaną koncepcję czasu wolnego. Jeśli ludzie pracowaliby tylko 15 godzin tygodniowo, wcale nie poświęcaliby czasu wolnego na lekcje muzyki ani rozwiązywanie zagadek czasu i przestrzeni. Jeśli brakłoby towarów i usług konsumpcyjnych dla wypełnienia dnia, to raczej spaliby do późna, obżeraliby się, pili, kradli i urządzali burdy. Posner jest nie tylko historykiem, ale i sędzią Sądu Apelacyjnego w USA. Smutne.

Polityka 46.2012 (2883) z dnia 14.11.2012; Ludzie i Style; s. 96
Oryginalny tytuł tekstu: "Kiedy mamy dosyć pieniędzy?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną