To porozumienie wygląda jak zaproszenie do kolejnych kłopotów. Pierwsze spadają na Armenię, która zderzyła się ze ścianą rzeczywistości.
Ani Armenia, ani Azerbejdżan nie chcą nowej wojny na pełną skalę. Za sprawą pandemii i kryzysu wszystko jest jednak możliwe, czego dowodzi choćby przykład Białorusi.
Rządy byłych republik radzieckich pod pretekstem walki z kryzysem ograniczają prawa obywateli. Zaostrzają reżimy i duszą w zarodku wszelkie formy protestu.
W smucie taniej ropy petrodyktator daje Azerbejdżanowi zawody Formuły 1. Ale na torze dobrze widać, że każda prosta kiedyś się skończy.
Od 2 kwietnia w codziennych ostrzałach, odwrotach i kontrofensywach zginęło kilkudziesięciu żołnierzy, setki osób są ranne, zestrzelono helikopter, zniszczono czołg. Kto zaczął? Jak zawsze: druga strona. Wróg.
Do niedawna Kaukaz kojarzył się wyłącznie z walkami toczonymi przez ludy o egzotycznie brzmiących nazwach. Dziś ta niby beczka prochu pokazuje wizerunek producenta dóbr luksusowych: koniaków, brylantów, win, herbaty, a nawet drogich wód mineralnych.
Pod koniec lat 80. w sowieckim Azerbejdżanie były zaledwie 23 meczety – teraz jest ich już 1,3 tys. I buduje się kolejne.
Po stu latach Azerbejdżan dostał od losu drugą szansę: znów płynie stąd wielka ropa. Ale są też gorsze wiadomości.
Według wersji oficjalnej 80-letni prezydent od 5 sierpnia przebywa na leczeniu w USA, według opozycji – nie żyje już od dwóch tygodni. Tak czy inaczej zdołał podpisać dekret mianujący syna swoim następcą. Tak narodziła się pierwsza w b. ZSRR monarchia prezydencka.
Stary komunistyczny aparatczyk Hejdar Alijew dobrze utrafił w nastroje swego ludu. Siedzący na bajecznie bogatych złożach nafty Azerowie miotają się między Rosją, Turcją, Iranem i Ameryką, nie wiedzą, czy pisać cyrylicą czy literami łacińskimi, ale jednego chcą na pewno: silnej ręki.