Wraz z amerykańską interwencją w Iraku powrócił niebanalny temat: czy wszystkie państwa powinny być demokratyczne. Czy to jedyny i najlepszy system – pod każdą szerokością geograficzną – i czy opornych należy nawracać na demokrację siłą.
Bez obywateli ani demokracja, ani gospodarka rynkowa nie będą działały. Bez obywateli ten system po prostu się nie sprawdza.
Demokracji w Polsce zagraża zarówno postawa obywateli jak i nieudolność państwa.
Lord Ralf Dahrendorf
W noc sylwestrową – w okamgnieniu – nasz stary świat przeszedł ze stulecia w stulecie, a nawet z jednego milenium w drugie. W zgiełku zabawy i ogni sztucznych nie było komu podpisać światowego protokołu zdawczo-odbiorczego, globalnego bilansu: winien i ma, jakim każda szanująca się firma zamyka jeden okres rozrachunkowy, aby z czystym sumieniem wejść w następny. Wzięliśmy to zadanie na siebie. Przeklęty wiek XX – wiek wojen i totalitaryzmów – akurat dla Polaków zarezerwował wspaniałe zakończenie, prezent wolności. Jednak w protokole na koniec wieku musimy z obowiązku odnotować wiele pozycji fatalnych, obciążających hipotekę nowego stulecia i psujących smak milenijnego szampana. Oto nasz remanent świata, noworoczny spis z natury.
Najpierw republikanie, odchodząc od swego tradycyjnego wizerunku jako partii białych mężczyzn, wysuwają hasło „wrażliwego konserwatyzmu”, a podczas swej niedawnej konwencji wprowadzają na scenę Afroamerykanów, Latynosów, Amerykanów-Azjatów i kobiety. Następnie, kandydat Partii Reform Pat Buchanan, człowiek o poglądach skrajnie narodowo-konserwatywnych, choć piętnował „wirus wielokulturowości”, ogłasza, że jego kandydatką na urząd wiceprezydenta jest Afroamerykanka. Nie chcąc zostać w tyle kandydat demokratów Al Gore dobiera sobie – po raz pierwszy w dziejach Ameryki – kandydata na wiceprezydenta żydowskiego pochodzenia.
Stu ministrów i tyluż intelektualistów (Amoz Oz, Francis Fukuyama, George Soros) odprawiło w ub. tygodniu w Warszawie świeckie modlitwy do najświętszej demokracji. Zaklinano, by umacniać ją gdzie można, budować jej nowe świątynie, a także nieść jej pochodnie ku ludom ciemnym, zgoła barbarzyńskim i niebezpiecznym. I nagle, na ostatnim nabożeństwie, przy sali już przerzedzonej, strażnik sakramentu minister Francji, która w 1789 r. wynalazła prawa człowieka i obywatela, zerwał przedstawienie dając wszystkim do zrozumienia, że demokracja nie jest religią, a już USA na pewno nie są jej arcykapłanem.
Nie ma na kogo głosować! - ta rozpaczliwa skarga bardzo często pobrzmiewa przy okazji kolejnych wyborów. Pytanie: kto nami rządzi, jakim ludziom powierzamy władzę, bywa czasem ważniejsze od programów, za którymi chowają się politycy. Tymczasem słychać opinie, że brakuje nam prawdziwych mężów stanu, że Buzek słaby, Krzaklewski lawirant, Kwaśniewski uwikłany w postkomunistyczne układy, widać przede wszystkim oszołomów, partyjną drobnicę, ministrów z klucza. Czy innej klasy politycznej już nie będzie?
"Jak będzie w przyszłości?" - zapytano swego czasu Alfreda Bestera, znakomitego amerykańskiego pisarza science fiction. "Tak samo, tylko bardziej" - padła odpowiedź. W świetle tej zasady pisanie o przyszłości wydać się musi najprostszą robotą pod słońcem: wystarczy tylko rozejrzeć się dokoła. Tymczasem trafne przepowiednie zdarzają się nader rzadko, gdyż główną trudność pisania o jutrze stanowi zinterpretowanie tego, co dzieje się dziś. Nasze myślenie o przyszłości demokracji jest tego doskonałym dowodem.
Ostatnie wybory samorządowe pokazały po raz kolejny, iż układ sił politycznych w kraju staje się dwubiegunowy. Przewaga liderów jest uderzająca: w wyborach do rad wszystkich szczebli AWS i SLD zdobyły ponadtrzykrotnie więcej miejsc niż druga para - UW i Przymierze Społeczne. Tu już nie ma nawet kontaktu wzrokowego. Trzecia siła polityczna, która mogłaby być środkiem uśmierzającym stany zapalne pomiędzy dwoma wrogimi gigantami, nie tylko nie okrzepła, ale w ogóle jeszcze nie powstała.